Najpierw oddajmy sprawiedliwość. Skazywana w mediach na pożarcie przez stukrotnie bardziej rozpoznawalnego rywala, Legia Warszawa nie tylko dwukrotnie wyszła na boisko pozbawiona tremy i duszącego strachu, paraliżującego permanentnie naszych klubowych piłkarzy na europejskich arenach - ale także uwolniona od najmniejszych kompleksów udowodniła, że mecze rozstrzyga się na stadionowej murawie, a nie w podręczniku od statystyki czy bukmacherskiej kolekturze.
Stołecznym piłkarzom nie wystarczyła wygrana bitwa. O nie! Jej rozmachem, w imieniu polskiej piłki, dokonała się krwawa vendetta za całe lata bolesnych upokorzeń i kompromitujących eliminacyjnych epizodów kolejnych mistrzów kraju znad Wisły. Zmieciony w puch rywal słaniał się na nogach z gracją Adamka mierzącego się z Kliczką, a polscy kibice pierwszy raz od dwóch dekad mieli prawo spojrzeć w przyszłość z iskrą nadziei w oku.
„Tylko na chwilę, chwileczkę” – chciałoby się dodać, po proceduralnej wpadce stulecia i dzisiejszej porażce przed Międzynarodowym Trybunałem Arbitrażowym ds. sportu. Tylko, że paradoksalnie, to wcale nie świetne akcje Radovica - a właśnie gapiostwo działaczy, nie rozmach zwycięstwa na trawie – a gorycz porażki przy szklanym stole i nie intuicja trenera Berga - a dwa przestrzelone karne Vrdoliaka – dadzą nam pierwszy od Chrztu Polski awans do Ligi Mistrzów. Za rok. Ale dadzą.
Piłkarski klub to maszyna, która musi funkcjonować sprawnie od Mourinho, przez masażystów, aż do chłopca podającego Powerade. Podział ról wymusza najwyższy poziom sportowy, ekonomiczny i organizacyjny. Kara za kartki to piłkarski elementarz, „ALA MA KOTA” dla sztabu szkoleniowego i działaczy. Sport to zasady. Czy ktoś chciałby słuchać tłumaczeń Tysona, który na walkę zapomniał ubrać bokserskich rękawic, lub Rafała Majki stawiającego się na starcie Tour de France na ścigaczu Hondy? Wątpię. Wierzę, że za rok będzie perfekcyjnie jak u pani Rozenek, a poziom organizacyjny nadąży za sportowym. Przypomnę, że jeszcze miesiąc temu obydwoje biegli sto kilometrów za peletonem.
A co, jeśli mimo genialnych starć z Celticiem, w następnej rundzie demony przeszłości i napompowany do granic możliwości balon oczekiwań, związałyby nogi Legionistom tak mocno, że niechlubny rekord wyśrubowaliby o kolejny rok, zmazując piękne wspomnienie z meczu w Glasgow, niczym federacja kolarska Lance’a Armstronga z kart Wikipedii. Dzięki Trybunałowi i organizacyjnej nieudolności klub z Łazienkowskiej wygrał wszystko, co mógł. Nareszcie! Okazał się zwyczajnie lepszy od bogatszego konkurenta. Pokazał klasę i niemal dojrzał, aby z impetem zapukać do drzwi europejskiej elity.
Bo odrobił lekcje i poznał zasady panujące w piłkarskim raju.