Kiedy w 2008 r. na ekrany kin wchodził debiutancki film Steve’a McQueena, szerszej publiczności nazwisko reżysera przywoływało na myśl postać nieodżałowanego aktora, który będąc obiektem fascynacji milionów Amerykanek – w swoje półwiecze padł ofiarą wieloletniej i bezgranicznej miłości do nikotyny. Po seansie „Głodu” nikt nie miał wątpliwości, że zbieżność nazwisk nie będzie jedyną koneksją łączącą McQueenów. Drugą, z całą pewnością, może być skala sukcesu.
„Wstyd”, drugi film reżysera, to bez wątpienia jeden z najwybitniejszych obrazów ostatnich lat. Dzieło kompletne, będące nie tyle diagnozą nowotworu, który na masową skalę, bez litości i skrupułów, pożera ludzkie aspiracje i pragnienia – co raczej genialną wiwisekcją współczesnego świata. Odzieranego przez nas samych z duszy, kawałek po kawałku. Permanentnie. Każdego dnia na nowo.
Wtedy też McQueen trafił na krótką listę twórców, których każde następne dzieło zobaczę w ciemno. Bezkrytycznie, jak ośmiolatek wpatrujący się w logo wytwórni Walta Disney’a.
„Zniewolony. 12 years a slave” to już niestety trochę inna liga. Przy „Głodzie” i „Wstydzie” co najwyżej okręgowa. Opowieść uszyta dość cynicznie, w pogoni za statuetką złotego szermierza, której prestiż w ostatnich latach roztrzaskał się o beton bardziej, niż popularność Tigera Woodsa. Nowy obraz McQueena to historia zmontowana w nadziei, że włodarze z Hollywood zdejmą z półek i przewertują „Chatę wuja Toma”, by potem po raz kolejny ( po 2001 roku ) przyznać nagrody wszystkim czarnoskórym znajdującym się 02 marca 2014 r. w Dolby Theatre.
Bohaterem filmu jest Salomon Northup (rewelacyjny Chiwetel Eijofor), któremu przyszło żyć w świecie, w którym egzystencja amerykańskich niewolników była warte tyle, ile cena za każdy gram bawełny wkładanej do wiklinowych koszy. Postać bardziej niż tragiczna, pozbawiona bez dania racji nie tylko swojej wolności, ale także jakiegokolwiek wpływu na własny los. Zamknięta w klatce bezradności. Skazana na wyrok w postaci utraty człowieczeństwa. Odliczająca kolejne dni w rytm świstu pejcza, będącego wymownym strażnikiem chorej rzeczywistości. W końcu podejmująca, jak Bobby Sands w „Głodzie” walkę, która na pierwszy rzut oka przypomina raczej starcie Witalija Kliczki ze Stephenem Hawkingiem.
I choć tytuł sam w sobie jest już spoilerem, to nie szykujcie się na finał, który napełni Was ukojeniem. „Zniewolony” mimo liftingu otwierającego wrota do Hollywood, to w dalszym ciągu film ogromnie mcqueenowski.
Realistyczny, chłodny, przejmujący.
Niezwykle bolesny, jak cała „Trylogia Cierpienia”, którą zamyka. I mimo widocznego kunktatorstwa, przynajmniej raz ocierający się o geniusz tj. w momencie w którym Salomon przyłącza się do intonowanej przez niewolników pieśni „Roll Jordan roll”, przekraczając niewidzialną barierę między krzyczącym w sercu oportunizmem, a niemą zgodą na bycie przedmiotem w rękach swojego pana.
Na koniec chciałbym z całą mocą życzyć McQueenowi absolutnej klęski na tegorocznym rozdaniu Oscarów. Porażki totalnej. Całkowitego pominięcia w bezsensownym plebiscycie, który zwykle prowadzi do komercyjnego zniewolenia. Na więcej niż 12 lat.
A widzimy doskonale, że z niewolnika nie ma prawdziwego McQueena.
Smarujcie na film.