To były czasy! Świątynia amerykańskiej Akademii Filmowej nazwę zawdzięczała upadłemu dziś potentatowi branży fotograficznej, a nie zmarłemu w zeszłym roku wizjonerowi rynku audio. Robert de Niro nie uganiał się jeszcze za Łosiem Superktosiem, hollywoodzkie piękności miały w sobie więcej klasy niż botoksu, a sam Oscar był wart znacznie więcej niż zdobiący go kruszec.
Historia najcenniejszych nagród filmowych wiedzie przez bolesne klęski mistrzów i zwycięstwa tych, którzy mieli stać się nimi w następnym pokoleniu. Przez triumfy gwiazd nad aspirującymi do tego miana wyrobnikami, nie zdającymi sobie sprawy, że oto po raz ostatni dostępują zaszczytu obecności na najlepszym party w LA (na krótką chwilę przed zanurzeniem w towarzyskim i komercyjnym niebycie). Przez wymuszone uśmiechy maskujące niezadowolenie z werdyktu kolegialnego jury, nieszczere gratulacje czy płomienne mowy dziękczynne, przygotowane nie gorzej niż role, które pozwalały je wygłaszać.
Oscary to setki ról przechodzących do historii kina, ale też multum filmów nie odgrywających w niej najmniejszej roli, mimo obiektywnej niezwykłości ustępując pokornie miejsca produkcjom zwyczajnie lepszym / ważniejszym / bardziej w danych czasach potrzebnym. Kiedyś wielkie emocje, dziś zamienione przez pokolenie Twittera w PR-ową rywalizację producentów pstrykających kolejne selfie z członkami Akademii, sącząc wespół z nimi stuletni Bourbon w ramach oscarowych przedbiegów.
Od osiemdziesięciu lat targowisko próżności, rozpalające wyobraźnię widzów na całym świecie, to dziś pstrokate dożynki przypominające raczej Fashion Week, niż miejsce gdzie można sięgnąć prawdziwych gwiazd. Jeśli już przechodzimy do historii, to raczej tej przaśnej i brukowej - otagowani dzięki przykrótkiej sukience czy fryzurze, która modna była w czasach gdy trendsetterem był młody Robert Redford.
Kiedyś wygrywali najlepsi. Albo ci nieco gorsi. Ale zawsze jacyś. Dziś świętują ci najlepiej promowani, przez co prestiż statuetki złotego szermierza przypomina honor posiadania plakietki „wzorowy uczeń” w klasach 1 – 3. Festiwale w Cannes czy Wenecji to nadal święto kina, przy którym impreza oscarowa przypomina urodzinowy korpo – bankiet. Niegdyś splendor szedł w parze z jakością. Dziś pozostaje nam czekać na pierwsze trumfy Roberta Pattinsona i Miley Cyrus.
Problem oscarowej rywalizacji polega na sprowadzeniu tej imprezy do nepotycznego spędu dobrych znajomych, którzy poprzez złote statuetki robią sobie dobrze na oczach miliardowej widowni. Gdzie się podziała suwerenność Akademii pozwalająca ignorować Scorsese i Felliniego, czy uporczywie lekceważyć Petera O’Toole? Ceremonia ta chyba nie po to, przez lata, kreowała gusty masowej publiczności, aby dziś na trwałe zastygnąć w przedziwnej konformistycznej pozie. Głównym kryterium doboru zwycięzców była, i powinna pozostać, ich wielkość. Dziś Oscar to nagroda dla charakteryzatorów, potrafiących zamienić w wiedźmę nawet Charlize Theron. Wyścig trenerów i dietetyków pozwalających schudnąć bądź przytyć w dowolnej konfiguracji. Walka producentów, o to który z nich wyda więcej na szampana i pokazy specjalne, które przyprawiłyby o kaca samego Keitha Richardsa. Czy są tu gdzieś jacyś aktorzy?
Za kilka godzin ponownie zarwę noc, by obejrzeć jak swoje statuetki odbierają Matthew McConaughey, Jared Leto czy Bono. Zobaczę nowe kreacje, kilka zaplanowanych wpadek i tabuny celebrytów marzących o swojej gwieździe na Hollywood Boulevard. Potem jeszcze parę twittów, fotek na Instagramie i można gasić światła.
Następne przedstawienie za rok.
Więcej tekstów autora na jego popkulturalno - lifestyle'owym blogu MARMOLADA.ST