Nazywam się Vladimir Yaroshenko i jestem pierwszym solistą Polskiego Baletu Narodowego. Poświęciłem całe moje życie, by zostać tancerzem baletowym. Już w wieku 11 lat czułem, że to właśnie balet jest i będzie moim życiem. Jako mały chłopiec miałem wielkie marzenia - dziś mając 34 lata czuję, że je spełniłem.
Pochodzę z Rosji, ze Sławińska nad Kubaniem – prawie 100-tysięcznego miasta niedaleko Morza Czarnego. Moja przygoda z tańcem zaczęła się jednak nie tam, a 80 km dalej w Krasnodarze. Krasnodarska Szkoła Chorograficzna, do której chodziłem, nie mieściła się w jednym budynku, lecz w kilku. Moich rodziców nie było przy mnie, dlatego już jako 11-letni chłopczyk musiałem radzić sobie sam, przemieszczając się samemu z miejsca na miejsce. Konieczność szybkiej adaptacji do nowej rzeczywistości pomogła mi szybko dorosnąć, stać się odpowiedzialnym.
Zimy w Rosji nie należą do łagodnych, więc często w śniegu po kolana pokonywałem spore odległości z lekcji na lekcję. W szkole byłem od rana do wieczora. Nie miałem czasu na spotkania z kolegami z podwórka, na zabawy w domu czy po prostu nudzenie się i nic nierobienie. Całe dnie poświęcałem tańcowi, treningowi i doskonaleniu tego, co już umiałem. Czy ktoś mnie zmuszał – nie! Ja to kochałem, chciałem to robić i sprawiało mi to ogromną frajdę.
Jak każdy miałem potknięcia i momenty zwątpienia. Wydawało mi się, że wciąż jestem niewystarczająco dobry, że inni są lepsi ode mnie, a co najgorsze, że nie będę najlepszy w tym co robię. Nie traciłem jednak nadziei, nawet choćby na jeden dzień, a pomagali mi w tym moi rodzice, którzy bardzo we mnie wierzyli. Kiedy zobaczyli, że ich synek, zamiast kopać piłkę, jak większość chłopców w jego otoczeniu, śpiewa a jego podskoki przypominały coś na kształt tańca, pomogli mi ją rozwinąć.
Z perspektywy czasu bardzo doceniam to, że rodzice nie zabili we mnie pasji do tańca, a jest to niestety częstym zjawiskiem, przecież rodzice nie mają żadnej gwarancji, że dziecko w przyszłości osiągnie sukces. Dziś też wiem, że jeśli chce się spełnić marzenia, trzeba samemu o to walczyć. I zrezygnować z wielu rzeczy, z których na etapie dorastania trudno nie zauważać, tym bardziej kiedy dookoła większość rówieśników nie rezygnuje z różnego rodzaju uciech. Kiedy chce się być dobrym tancerzem, nie ma miejsca na kompromisy, bo taniec to ciężka praca, systematyczna, często ponad siły.
Kiedy jako 14-latek zadebiutowałem na pierwszym przedstawieniu, wiedziałem, że balet jest moim powołaniem i nie chcę robić w życiu nic innego. To przeżycie zostanie we mnie do końca moich dni! Występowałem w balecie według opowieści Gianni Rodari o „Cebulaku”. Mimo, że było to prawie 20 lat temu wspominam to do dziś. Tamte emocje, ta radość i wszystko co rozdzierało moje serce – nie do opisania. Wtedy byłem gotów poświęcić życie „normalnego” nastolatka i zrobić wszystko, co tylko się da, by zostać jednym z najlepszych tancerzy baletowych na świecie.
Taniec pokochałem jeszcze mocniej, kiedy poznałem moją żonę. Nie mogła być nikim innym jak tancerką. Z Olgą poznaliśmy się w szkole już na egzaminach, a później razem tańczyliśmy. I tak tańczymy razem przez życie już kilkanaście lat. Po skończeniu szkoły zostałem przyjęty od razu w Teatrze Baletu Jurija Grigorowicza w Krasnodarze.
Z tym zespołem zacząłem wyjeżdżać za granicę. Dla młodego tancerza to było jak złapanie Pana Boga za nogi! Wcześniej moje życie toczyło się tylko w jednym miejscu. Japonię i Stany Zjednoczone odwiedziłem w 2001 r., mając zaledwie 16 lat. To było coś niezwykłego! Wtedy poczułem, że cała moja praca, cały ten trud włożony w to, by tańczyć miała sens. Uwierzyłem, że jestem na tyle dobry, by zrealizować marzenie. Potem było już łatwiej, a moja kariera nabrała rozpędu. Po czterech latach wraz z Olgą zaczęliśmy myśleć o zmianie. Pragnęliśmy już czegoś więcej i tak mając 20 lat trafiliśmy do Lublina, a później do Warszawy. I tu odnaleźliśmy nasz dom – nasze miejsce na ziemi. Założyliśmy rodzinę.
Często powtarzam, że taniec jest dla mnie niczym psychoterapia, która pomaga mi brnąć przez życie i pokonywać różnego rodzaju granice. Daje mi odskocznie od „szarej” codzienności i powera do działania! Pobudza zmysły i ciało – dzięki czemu wciąż chcę od życia więcej. Na scenie daje upust swoim emocjom, gdyż na co dzień raczej nie okazuję ich zbyt wiele. Nawet moja żona czasami śmieje się, że ciężko mnie rozgryźć. Jednak na scenie – cóż – aż kipię – przeżywam wszystko, od miłości po nienawiść. Podczas spektaklu zapominam o wszystkim. Jestem tu i teraz.
Kiedy tańczę, odczuwam potrzebę podzielenia się energią, która jak tylko wejdę na scenę zaczyna we mnie wybuchać. Daje mi to poczucie jakiejś więzi z ludźmi, którzy siedzą na przeciwko mnie na widowni. Wszystko wówczas rysują się na mojej twarzy, moim ciele – w każdym geście i w każdym ruchu…chyba nawet nie potrafię słowami opisać tego co czuję, gdy na koniec spektaklu widzę wzruszenie na twarzach widzów.
Wiem wtedy, że oni przeżywają ze mną to samo. Po wszystkim cieszy mnie, że nie daje ludziom jedynie rozrywki, ale mam nadzieję, że przeżycie, które zostanie w nich na dłużej. To daje mi pewnego rodzaju spełnienie. A owacje na stojąco czy niekończący się aplauz – to jest to, czego nie da się kupić za żadne pieniądze. Dziś z perspektywy czasu, nie żałuję ani jednej decyzji w swoim życiu. Nie żałuję ani jednej godziny czy minuty poświęconej tańcu - było warto! Odegrałem na scenie wszystkie ważniejsze role jakie mogłem odegrać. Występowałem w USA, Japonii, Hiszpanii, Włoszech, Francji, Ukrainie i Kazachstanie. A jeszcze wiele przede mną...