Z Januszem Rudnickim zetknęłam się parę razy na regularnych spotkaniach w przemiłym gronie ludzi mądrych i podobnie myślących. Pamiętam, jak zaszokowały mnie jego wulgarne, obraźliwe względem kobiet wypowiedzi, w tym jakieś chamskie odzywki skierowane bezpośrednio do mnie.
Już nie pamiętam, co konkretnie powiedział, ale było to obrzydliwe, a przy tym wypowiedziane z chłopięcym, rozbrajającym uśmiechem. Najpierw myślałam, że się przesłyszałam, potem wdałam się w polemikę, ale ponieważ nie potrafię tak kląć, w tej utarczce słownej szybko odpadłam.
Moje emocje związane z tym incydentem były następujące. Czułam się poniżona nie tylko słowami, które wypowiedział, ale własną bezradnością poradzenia sobie z tą sytuacją. Raczej nie należę do osób zahukanych czy zapominających języka w gębie, a jednak poległam. Do wyboru miałam: „rzucić mięsem”, dać w gębę lub przejść do porządku dziennego. Wybrałam, choć trudno to nazwać wyborem, jedyną opcję – możliwą do zastosowania przeze mnie – zignorowałam.
Do tej pory mam kaca po tym wydarzeniu, bo uważam, że padłam ofiarą przemocy słownej.
Kiedy dotarła do mnie obecna dyskusja nt. Rudnickiego, z pewnym opóźnieniem z uwagi na nieobecność w kraju, na nowo przemyślałam sobie to wydarzenie i postanowiłam zabrać głos.
To co było najtrudniejsze dla mnie w tej sytuacji, to stosunek otoczenia, będącego świadkiem czy wręcz biorącego udział w tym incydencie. Choć osoby znające Rudnickiego i przyjaźniące się z nim, a były wśród nich zagorzałe feministki, skrytykowały jego zachowanie, jednocześnie wobec do mnie go tłumaczyły, że on tak ma, że on inaczej nie potrafi, że on tak do wszystkich itd. Ale co gorsza, sugerowały, że w tych jego wulgaryzmach jest jakaś głębsza myśl, jakaś mądrość, coś wartościowego od strony intelektualnej. Miałam wrażenie, że jeśli potraktuję jego słowa, jak na to zasługują, to pokażę, że nie rozumiem tych „mądrości”, tego drugiego, głębszego dna, czyli że po prostu odstaję intelektualnie od tego towarzystwa, które w lot rozumie jego geniusz.
I to w tej sytuacji było najgorsze dla mnie, ta presja towarzyska, jak to teraz odbieram z dystansu, to też swego rodzaju przemoc; Nie zareagowałam stosownie do sytuacji, bo chciałam uniknąć swoistego ostracyzmu w tej niezwykle lubianej przeze mnie grupie kobiet i mężczyzn.
I to niestety pokazuje, że nieraz głosimy zasady, które czasem zawieszamy na kołku nie ze względu na samego przemocowca, ale z uwagi na kontekst społeczny, w którym funkcjonuje i tolerancję, na którą może liczyć.
Głosu bym pewnie nie zabrała, gdyby nie skandaliczna obrona Rudnickiego ze strony Kazi Szczuki (???!!!) i pani Magdaleny Żakowskiej.
W dyskusji nt. Rudnickiego nie chodzi o samego Rudnickiego. Niektórzy mówią, że przecież są gorsi od niego. To prawda, ale o gorszych nie ma co dyskutować. Wiadomo że są źli. Dyskusja dotyczy nieakceptowalnych zachowań ludzi, których lubimy, szanujemy, cenimy i z tego powodu nierzadko tolerujemy ich ekscesy. Nierzadko przymykamy oko, usprawiedliwiamy i zmuszamy ich ofiary do tego, by dały spokój, bo to one są problemem. Nie! To nie ofiary przemocy są problemem. To sprawcy przemocy fizycznej, seksualnej, ekonomicznej, słownej są problemem. I należy ich traktować tak jak na to zasługują.
Tu chodzi o nas samych. Jeszcze wiele musimy się nauczyć jako społeczeństwo, by sfera publiczna stała się wolna od przemocy. Po pierwsze, trzeba skończyć z tolerancją, Tolerancja dla przemocy, utrwala i sankcjonuje przemoc.