Fot. Bartosz Falkowski

Runmageddon Hardcore to jeden z najcięższych biegów ekstremalnych w Europie na dystansie 21 km, odpowiednik amerykańskiego adventure rally. Ponad 70 przeszkód, na wpół zamarznięte stawy, baseny i kanały, oblodzone skarpy, „ściany płaczu“, przeszkody linowe, zasieki na posypanym solą gruncie, wspinaczki linowe, wspinaczkowe ruiny starych zabudowań, betonowe bloki do przenoszenia, wyciskania, wyrywania... Największą przeszkodą była jednak pogoda: minus 7 stopni, porywisty wiatr - tego nawet organizatorzy nie przewidzieli.

REKLAMA
Tuż przed godziną 9:00 , wraz z moim czeskim przyjacielem i operatorem z pomorska.TV, Bohumilem Truneczką, stajemy na starcie. Razem z nami, w końskich blokach startowych, kilkudziesięciu podobnych straceńców. Humory dopisują: mimo mrozu zawodnicy żartują, śmieją się, odliczają ostatnie sekundy do startu. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden – poszły konie!
Po pierwszych 500 metrach, lekkim pokonaniu pierwszego parkuru i 2-metrowej, pionowej „ścianki płaczu“, Bohuś jest pełen optymizmu: - Damy radę ! ... i wpada prawie po pas w podmarznięte błoto stawu, przez który wiedzie trasa. Zaczyna się rzeź. Praktycznie już na stracie, w lodowatej wodzie, kalecząc łydki o połamany, 2-centymetrowy lód, hardcorowcy poddani są najcięższej próbie na wytrzymałość. Biegnące obok nas dziewczyny skarżą się na zimno, twardziele, forsując wodę, prowadzą dialogi, które nie nadają się do druku. Po kilku minutach udaję nam się wyrwać z lodowej pułapki na oblodzony brzeg. Nasze termiczne kreacje momentalnie tężeją na mrozie, zmieniając się w lodowe pancerze. Tak już będzie do końca – w naszym przypadku: kolejne 3,5 godziny.
W butach bulgocze woda, z ust bucha para, po kolejnych parkurach zaczyna się przełaj przez krzaczory wokół Wyścigów. Gałęzie kaleczą twarze, ktoś dostaje odgiętą witką w oko, jest pierwsza krew. Przed nami biegnie chłopak w porysowanej markerem koszulce „Kocham Cię, Dzidziu !“. Spotkamy go na półmetku: z napisu niewiele zostało, ale przemarznięty chłopak twardo deklaruje, że miłość w nim wciąż płonie i nie zgasi jej żaden mróz, woda, piach. Tak trzymać!
logo
Fot. Bartosz Falkowski
Po 3 kilometrze, gdy przeszliśmy pierwsze przeszkody linowe, piramidy z opon oraz odcinki z obciążeniem, wpadamy na przewieszony nad oblodzonym stawem mostek, który trzeba pokonać wisząc na rękach. Metalowe pręty są oblodzone, hardcorowcy spadają z nich do wody, łamiąc lód. Mamy dość tej wody, forsujemy mostek górą, na kolanach, walcząc z zeskokiem na lodowy brzeg. Tam wycofują się pierwsi zawodnicy: w bawełnianych, ciężkich od wody i lodu bluzach, nie dają rady. Ulegają pod naciskiem mrozu.
Równoważnia nad kolejnymi zbiornikami wodnymi, kolejne „ściany płaczu“ i końskie parkury to „pikuś“. Wszyscy pomagają sobie wzajemnie: na ściankach Bohuś niemal wrzuca mnie na szczyt, z kolei ja wciągam go od góry. System działa. Samotni hardcorowcy zdani są na pomoc przypadkowych osób, tutaj nikt nikogo nie zostawia. Najlepiej zdaje to egzamin w wielkim basenie z wodą po pierś (komu po pierś, temu po pierś...): zziajani, zamarznięci pod warstwą lodu, smagani przez wiatr, niemal z ulgą wskakujemy do wody, która jest znacznie cieplejsza niż powietrze. Radość trwa krótko – po kilku minutach forsownego przedzierania się przez krę trzeba wdrapać się na oblodzony, wysoki brzeg. Niewykonalne. Beton jest pokryty centymetrową warstwą lodu, nawet stając na ramionach kolegów nikt nie jest w stanie samodzielnie wyrwać się z basenu. Na szczęście pomagają ci, którzy zdołali wyjść przed nami. Pomocne dłonie chwytają wyciągnięte z wody ręce, na brzegu zmiana; kto wyszedł, pomaga wyjść innym, dziewczyny na brzegu trzymają wyciągających za nogi, inaczej: „powrót do przeszłości“, czyli po lodzie z powrotem do basenu.
Runmageddon trwa. Mijamy Świętych Mikołajów: ich długie, bawełniane płaszcze, sztywne od lodu, ważą chyba tonę, ale chłopaki dają radę. Podobno nie zrzucili ich do końca. W biegu co chwila powtarzamy zapamiętany na początku trasy ciąg cyfr: ja – 30619, Bohumil – 81404. Przed metą trzeba je powtórzyć jednym tchem inspektorom wyścigu na jednej z ostatnich przeszkód, forsując po linie 2-metrowe ogrodzenie. Taka mentalna przeszkoda, wymyślona przez organizatorów niemal w ostatniej chwili.Kto biegnie w drużynie, nawet w parach, dzieli się tym 10-cyfrowym tasiemcem jak my. Ale to czasami zawodzi. Przed przeszkodą zaczepia nas zziajana, wymarznięta zawodniczka: błaga o pierwsze cyfry szyfru, jej partnerka odpadła na trasie, znała początek. Oczywiście pomagamy. Razem pokonujemy przeszkodę.
Hardcorowcy odpadają na różnych odcinkach. Nasz kryzys to 5ty i 15 kilometr. Przełamujemy. Ratuje świadomość, że z każdym kilometrem jest coraz mniej do pokonania, że na mecie czeka gorąca herbata „z prądem“ na rozgrzewkę, że ludzie nam kibicują i w nas wierzą. Jakże trudno jednak o tym pamiętać, dźwigając 20-30 kilogramowy bloczek betonowy na dystansie 800 metrów, przerzucając go w forsownym marszu z ramienia na ramię, pokonując ból kręgosłupa i stawów... Organizatorzy tylko w jednym miejscu stawiają punkt regeneracyjny – żeby nam się w głowach nie poprzewracało od tego komfortu. Miała być herbata, jest woda w plastikowych kubeczkach, która momentalnie pokrywa się lodem. Są też batony energetyczne, ale tak zmarznięte, że nikt nie jest w stanie ich napocząć. Hardcore to hardcore – wsadzamy je na kilka minut do termomajtek. Przydaje się szkoła syberyjskich podróżników.
Gdy dobiegamy do ruin zwalonej wieży ciśnień, po raz kolejny mamy dość. Wcześniej pomagamy jakiejś żeńskiej załodze sforsować ruiny zabudowań gospodarczych, potem spotykamy je na betonowym rumowisku. Dziewczyny jeszcze dają radę, ale ostatkiem sił. Bloki są oblodzone, gdzieniegdzie starczą kawałki stalowej armatury. Wystarczy chwila nieuwagi. Kalecząc ręce do krwi pokonujemy i tę zasadzkę. Z tej grupy dziewczyn potem na trasie spotykamy już tylko jedną. Pozostałe musiały się wycofać...
logo
Fot. Bartosz Falkowski
Ostatnie 3 kilometry. Tu już nie ma mowy o biegu, to trucht, żeby przeżyć i nie zamarznąć. Nie wiem, jakim nadludzkim wysiłkiem forsujemy ostatnie przeszkody, co nas pcha do przodu. W głowach już tylko marzenia o ciepłych plażach na wyspach dziewiczych, o gorącej kąpieli, o ukochanych ramionach. Do wyboru, Chociaż na tym etapie zamarzają nawet marzenia. Jakaś pomocna dłoń instruktorki biegu każe nam wbiec do ciemnego pomieszczenia, na końcu pala się dwie małe pochodnie. Do tej pory nie wiemy, o co chodziło poza ułudą ogrzania zgrabiałych palców. Ostatnie kanały z końskimi ściekami z pobliskich stajni, ostatnie tunele z cuchnącym mułem, pokonywane niemal wpław, ostatnie lodowe wybiegi i wreszcie ostatnia prosta. A raczej: krzywa. Kilkumetrowa pochylnia z zawieszonymi wysoko łańcuchami: Bohuś wspina się po mnie do nich ostatkiem sił, potem mnie wciąga. Dosięgnąć łańcuchów z rozbiegu nie sposób, wszystko oblodzone. Dajemy radę. Nasze ręce odmawiają jednak posłuszeństwa. Ostatnia, 5 metrowa, linowa piramida, potem największa, chyba 3 metrowa „ściana płaczu“... Najwięksi twardziele po prostu z niej spadają na łeb, na szyję. Ktoś ma zwichniętą nogę, ktoś wybity bark, ktoś rozbija sobie głowę. Tutaj nikt się już jednak nie podda. Zostało 100 metrów, ostatnie sto metrów. Aż sto metrów...
Tam czają się szeregi wynajętych rugbystek. Tuż przed metą obalają niedobitków na ziemię, wbijają w zamarzniętą glebę. Muszę wyglądać chyba bardzo żałośnie, bo dość łagodnie przechodzę. ich linię obrony/ataku. A może zadziałał fortel, gdy zapraszam ruszające na mnie zawodniczki... do tańca. Zdezorientowane zostawiam w tyle. Z kapitanową drużyny numer się nie udał – leżąc na glebie widzę przed oczami konstelacje gwiazd, mam przytkane płuca. Kapitanowa syczy mi do ucha: - Nie bądź taki cwany miś !
Razem z obitym przez dziewczyny Bohusiem przekraczamy linię mety. Zrobiliśmy to ! „Siła i charakter !“ – wita hardcorowców okrzyk na mecie. Dostajemy runmageddonowskie nieśmiertelniki i czerwone chusty „twardziela“. I herbatę z „prądem“. Tylko jak ją wypić trzęsącymi się rękami, Na szczęście są wolontariusze, pomagają, okrywają termicznymi kocami, niektórych odprowadzają do punktów medycznych. Bohuś ma odmrożone palce, ktoś złamał bark, na porządku dziennym jest hipotermia. Ale nikomu nic poważniejszego się nie stało: organizatorzy, służby ratownicze a przede wszystkim hardcorowcy stanęli na wysokości zadania. Siła i charakter !
Ktoś zapyta: po co nam to było ? Sami na trasie zadawaliśmy sobie w różnej formie to pytanie wiele razy. I nie tylko my, co podsłuchiwaliśmy na każdym kroku. W moim przypadku ktoś dopatrzy się kryzysu wieku średniego (jako 48-latek byłem trzecim pod względem wieku zawodnikiem), ktoś inny chorej ambicji, jeszcze ktoś rozdętego maczyzmu. Ok. Ale po co to było startującym dziewczynom...? Człowiek chce się chyba czasami sprawdzić w ekstremalnej sytuacji. Runmageddon to jedyna taka okazja w swoim rodzaju.
Jaro Bieniecki, Prezes Runmageddonu, poinformuje potem, że ku jego zaskoczeniu z 592 hardcorowców, w warunkach zamarzniętego piekła, do mety dobiegło aż 503.
Jak wygląda lodowate piekło? Zapraszam na:

Do zobaczenia 14 lutego na hipodromie na Służewcu na Runmageddonie Rekrut: to „tylko“ 6 km z przeszkodami w warunkach zimowych!