Ekonomiści raczej niechętnie wypowiadają się w sprawach wojska, widząc w nim głównie ciężar dla budżetu. Ale, jak wiadomo, jest tak tylko do czasu, gdy wojsko staje się naprawdę potrzebne...
W tym tygodniu minęła 223. rocznica bitwy pod Racławicami, w której uzbrojonym w kosy żołnierzom Kościuszki udało się, dzięki zaskakującemu atakowi, zdobyć rosyjskie armaty i pokonać silny oddział rosyjski generała Tormasowa. Dla nas jest to wielki moment historii, o którym wspomina oryginalny tekst polskiego hymnu. I powód do dumy, że w obronie swojego kraju Polacy są gotowi walczyć nawet kosami przeciw armatom.
Ale powinien to być przede wszystkim powód do refleksji. Jakkolwiek dzielnie bili się kosynierzy w roku 1794 i ułani w roku 1939, nie uchroniło to Polski od szybkiej i całkowitej militarnej klęski z rąk znacznie lepiej uzbrojonego przeciwnika. Bo w ostatecznym rachunku nie jest żadnym powodem do dumy to, że kraj nie potrafi przyzwoicie uzbroić swoich żołnierzy. Dumny powinien być raczej ten, kto umie to zrobić.
Dlaczego ekonomista pisze felieton na temat wojska i jego uzbrojenia? Bynajmniej nie dlatego, że jest ukrytym fanem techniki militarnej. Ale między uzbrojeniem armii i ekonomią istnieje jasny związek. Z jednej strony, bezpieczeństwo – w najbardziej dosłownym sensie – jest warunkiem trwałego rozwoju ekonomicznego kraju. A z drugiej, odpowiednia strategia uzbrojenia armii może stanowić potężny impuls do unowocześnienia gospodarki, zaawansowanych badań naukowych i awansu technologicznego kraju.
Niestety, nie jestem pewny czy wszyscy w Polsce podobnie ten problem rozumiemy. Bo w moim rozumieniu problemu zawiera się również szereg oczywistych stwierdzeń.
Po pierwsze, armia i jej uzbrojenie nie ma prawa być zabawką w rękach polityków. Zakup nowoczesnego uzbrojenia to nie karta przetargowa w politycznych rozgrywkach, ani na polu krajowym, ani zagranicznym. Ogłaszanie i odwoływanie bez jasnych powodów przetargów, łamanie procedur zakupowych, obniżanie kompetencji kadry, woluntaryzm i chciejstwo – to przepis na katastrofę, a nie na wzmocnienie polityczne i militarne kraju.
Po drugie, wybór uzbrojenia to nie zabawa. Musi wynikać z przemyślanej strategii rozwoju armii, ale również ze spójnej z nią wizji rozwoju gospodarczego i technologicznego kraju. Na dłuższą metę, musi być ona spójna z zadaniem zapewnienia krajowi zdolności do odpowiedniego wyposażenia armii, i z punktu widzenia możliwości zakupu potrzebnego sprzętu, i posiadanych w kraju technologii, i odpowiednich zasobów finansowych.
Po trzecie, realizowane w kraju zamówienia wojskowe to nie jest pomoc socjalna dla załóg firm przemysłu obronnego, które nie radzą sobie na otwartym rynku. Użyte właściwie, mogą być potężnym narzędziem promocji rozwoju technologicznego współpracy przemysłu z nauką. Użyte niewłaściwie, są stratą ogromnych pieniędzy z kieszeni podatników.
Jeśli armia staje się zabawką w rękach polityków, prędzej czy później przychodzi jej iść z kosami na armaty.