Głęboko prowincjonalny charakter naszej stolicy ujawnia się przy okazji zasiedlania jej przez „słoiki”. Bo w Nowym Yorku „słoików” nie ma!
Rację miał chyba niedościgły mistrz polskiej publicystyki Cat-Mackiewicz, kiedy określał Warszawę, jako „małe żydowskie miasteczko na granicy niemieckiej”. Sąd Cata był kpiną ze „wielkomiejskiej” stolicy w wykonaniu zakochanego w swym mieście Wilnianina. Ale było w nim sporo racji, bo rzeczywiście, mentalnie jesteśmy wciąż zadupiem zaboru rosyjskiego.
Mentalność prowincjonalnego miasteczka, w którym proboszcz, aptekarz i lekarz wyznaczają standardy moralne i estetyczne – oto obraz naszej Warszawy. Bo tym, co nas różni od Noweg Jorku, są przede wszystkim wąskie horyzonty i kompleksy. Jeśliby ktoś w Nowym Jorku pomstował na zalew miasta przez nowo przybyłych – pozostali nowojorczycy popukali by się w czoło. Co uprzejmiejsi doradziliby przeprowadzkę do jakiegoś sennego miasteczka pośród pól kukurydzy w stanie Iowa. Tam z pewnością mniej jest ludności napływowej.
Przypominam sobie historię Nikifora docenionego w Polsce właściwie dopiero wtedy, kiedy jego prace zaczęto kupować i pokazywać zagranicą. Wyobraźmy sobie taki eksperyment, że prace jakiegoś współczesnego Nikifora wystawione są w domu kultury na Białołęce. Zamiast tłustych bitów inspirowanych gangsta rapem, zamiast graffiti – kościółki, cerkiewki, pola, łąki mazane na papierku, tekturce? Ile to było by śmiechu, beka na całego ze „słoika”. Dopiero jakby takie coś trafiło do londyńskiej galerii, dopieroż wszyscy rzuciliby dowodzić, ile to Warszawa znaczy na europejskiej mapie kulturalnej.
Pamiętam Michała Urbaniaka opowiadającego, jak przepustką do elity amerykańskiego jazzu były mu interpretacje polskiej muzyki ludowej. Urbaniak przekonywał, że gdyby chciał zagrać Gershwina, nikt nie chciałby go słuchać. I to właśnie jest różnica pomiędzy Warszawą a Nowym Jorkiem, bo tu na kopach wyrzucono by z modnego klubu muzyka pochodzącego z zadupia, tym bardziej, jeśli zechciałby publiczność raczyć melodiami ze swoich stron. Za to z entuzjazmem i czcią wsłuchiwano by się w obszczymurka, który przywiózłby coś zasłyszanego w Londynie.
Nie będę się upierał, że tak właśnie jest w warszawskich klubach, bo w nich nie bywam, a na muzyce się nie wcale nie znam. Wiem tylko, że poza kwestiami czysto muzycznymi, to właśnie brak otwartości na nowe, inne, świeże – czyni z nas prowincjuszy. Sam pomysł, by nowo przybyłych określać pogardliwie i się z nich naśmiewać jest dla mnie kwintesencją mentalnego przysłowiowego Pikutkowa. To nie „słoiki” czynią z nas zadupie, ale fakt, że z właściwym małomiasteczkowym ćwokom brakiem otwartości podchodzimy do nowo przybywających.