Nawet ci bezczelni komuniści nie śmieli produktów pozbawionych właściwej ilości kakao nazywać czekoladą, a posiłkowali się określeniem „wyrób czekoladopodobny”. To dzisiejsi masarze dopuszczają się łajdactw równych tym, które w dziedzinie propagandy politycznej popełniał Urban.
Nie błaznuję, nie hejtuję, nie piszę dla draki. Zgłaszam całkiem serio pomysł prawa nakazującego informować klientów, jaki jest procent mięsa w „mięsie”.
Niedawno robiąc zakupy w okolicznym sklepie wędliniarskim dostrzegłem arcyciekawe informacje umieszczone przy wybranych, droższych wędlinach. Informowano otóż (z dumą?), ile gram surowego mięsa zużyto do wyprodukowania 1 kg gotowej wędliny. Jakież było me oburzenie, gdy przeczytałem, że na 1 kg pięknie wyglądającej szynki zużyto zaledwie 0,73kg mięsa. Pozwoliłem sobie nawet na głośną uwagę w rodzaju: „Szkoda, że Ziobro już nie rządzi, bo by się za was wziął!”. Właściciel sklepu dobrze znając mą skłonność do błazeństw uśmiechnął się z politowaniem i wyjaśnił, że po pierwsze: Ziobry się nie lęka, a po drugie, 73% mięsa w wędlinie to całkiem sporo, bo zdarzają się i takie, których jeden kilogram powstaje z pół kilograma mięsa.
Tu niewtajemniczonym wyjaśniam, że przedwojenna norma masarska przewidywała użycie średnio 1,5 kg mięsa na 1 kg gotowej wędliny. Wiele się zmieniło od czasu gdy naszą armią dowodził Rydz-Śmigły, a w branży wędliniarskiej zmiany te obrazuje najpełniej określenie, że świat stanął na głowie. Odwrócono bowiem proporcje: już nie zużywa się o połowę więcej surowca niż waży produkt gotowy, ale otrzymuje o połowę więcej produktu gotowego, niż ważył surowiec.
To co w Stanie Wojennym wyśmiewaliśmy jako tandetną nowomowę, dziś uznać należy za wyraz uczciwości. Przecież nawet ci bezczelni komuniści nie śmieli produktów pozbawionych właściwej ilości kakao nazywać czekoladą, a posiłkowali się określeniem „wyrób czekoladopodobny”. To dzisiejsi masarze dopuszczają się łajdactw równych tym, które w dziedzinie propagandy politycznej popełniał Urban. Dlaczego jako szynkę, polędwicę, schab sprzedają coś, co ma w sobie zaledwie jakąś tam część mięsa? Przecież to zwyczajnie kłamstwo! Czy za jakiś czas zaczniemy kupować mleko, które w istocie składać się będzie tylko w 73% z mleka? Pewnie tak! Bo jak z mięsem się udało, to dlaczego nie ma się udać z mlekiem? Jeśli do tej pory się tego nie robi, to pewnie tylko dlatego, że chemiczne dodatki są droższe od samego mleka, więc nie opłaca się na mleku oszukiwać – w opory moralne tej kłamliwej hołoty nie wierzę.
Jak pisał Okudżawa: „Co było nie wróci, szaty rozdzierać by próżno, cóż każda epoka ma własny porządek i ład”. Nie jestem fantastą by wierzyć, że powstrzymam ogólny trend, by wszystko produkować z byle gówna. Skoro już muszę je konsumować, chciałbym ocalić resztki godności, to jest chciałbym być traktowany uczciwie. Jeśli dzisiejsi masarze muszą plugawić mój stół, niech choć nie obrażają mojej inteligencji prymitywnymi kłamstwami w stylu „tradycyjny smak”, „dawna receptura”, „domowe specjały”. Apel o powściągliwość w reklamie jest z gruntu jałowy, więc domagam się więc, by ustawodawca zobowiązał producentów/sprzedawców wędlin do wyraźnego informowania o ilości surowego mięsa zużytego do ich produkcji. Tak jak producenci piwa czy wina informują o zawartości alkoholu, tak masaże niech podają zawartość mięsa w sprzedawanych nam wędlinach. Niech będzie obowiązek umieszczać zawsze obok ceny informację: ile gram surowego mięsa zużyto na wyprodukowanie 1 kg gotowej wędliny. Wtedy - dysponując konkretną informacją - będziemy mogli bardziej świadomie dokonać wyboru, co kupić.