Zawsze mnie drażni, kiedy ludzie inteligentni i przyzwoici z sympatią wyrażają się o Jerzym Urbanie. Co innego bowiem uznawać czyjąś inteligencję, a co innego życzliwie akceptować fakt, że ten ktoś jest świnią. Mając niezachwianą pewność, że Jerzy Urban jest świnią i parszywcem, ku swemu własnemu przerażeniu stwierdzam ostatnio, że ma on przewagę moralną nad większością aktywnych dziś polityków.
Drażni mnie sympatia dla Urbana; to przekonanie, że wyłącznie oszołomy i pisiory – ze względu na ograniczenie i zapiekłość - nie są w stanie docenić mistrza ciętego dowcipu. Nawet skądinąd inteligentni ludzie (w tej liczbie część moich znajomych) z uporem doszukują się w żartach Urbana głębokiej treści, a w jego komentarzach przenikliwości. Zachwycają się Urbanem tak, jakby był on Stańczykiem, który poprzez satyrę ukazuje nam troski umęczonej ojczyzny; obnaża odważnie jakąś prawdę, itp.
Nie odmawiam Urbanowi konceptu i sprawności polemicznej, ale on sam nie ma dystansu, ani szerszej perspektywy. Od półwiecza bowiem, boryka się ze swoją osobistą porażką i usiłuje leczyć nabyty z jej powodu kompleks. To Urban przecież był w obozie reformatorów, on chciał komunizm ulepszać, unowocześniać, europeizować. Brzydził się tępota i siermięgą aparatczyków, a pożądał swobody intelektualnej (nie tylko obyczajowej). Jako młody, świetny dziennikarz, opowiedział się zdecydowanie po stronie reformatorów partyjnych w 1956 roku, co przysporzyło mu sporych problemów, z zakazem druku włącznie. Ale jego rachuby nie przewidywały zmian rewolucyjnych, trwał zatem wiernie przy komunizmie. Fakt, że historia przyznała rację odłamowi rewolucyjnemu reformatorów (Geremek, Michnik, Kuroń), było w istocie bardzo gorzką pigułką dla samego Urbana. A że historia uwielbia paradoksy, na przekór własnej otwartości intelektualnej, na złość opozycjonistom, którym zazdrościł przewagi intelektualnej i moralnej, odegrał Urban rolę piewcy partyjnego betonu, konferansjera spektaklu pisanego przez Służbę Bezpieczeństwa. Tak to przewrotnie i idiotycznie w gruncie rzeczy, Urban rekompensował niesprawiedliwość, którą wyrządziła mu historia, na przekór własnej naturze. On, miłośnik dowcipu, swobód obyczajowych i wesołej zabawy przy alkoholu - zakochany w sztywnym, apodyktycznym generale, który w dodatku był abstynentem? On, zapalony polemista, przewrotny inteligent - zwolennikiem rozpraw siłowych, godziny policyjnej, pałowania siłami Zomo?
Doprawdy to paradoks, że Urban czy Rakowski, którzy byli w istocie najbardziej otwarci na reformy wśród tępawych przeważnie elit partyjnych, dali się zapamiętać jako beton i konserwa. Urbana zawsze to uwierało i miał kompleks wobec opozycyjnych intelektualistów - słuchanych i poważanych na świecie. Zazdrościł im, przede wszystkim, znaczenia, bo sam przecież też chciał (i cały czas chce) odegrać jakąś ważną rolę w życiu publicznym. W odróżnieniu bowiem od takich karierowiczów jak np. Marek Siwiec, Urban nie zajął się polityką wyłącznie z lenistwa i apetytu na łatwe życie. Gorycz porażki własnych ambicji reformatorskich, a nie zachłanność na przywileje sprawiła, że Urban wszedł do obozu władzy. Z bezsilnej złości na triumfującą opozycję demokratyczną, postanowił wiernie bronić Stanu Wojennego, rozmaitych akcji inspirowanych przez SB.
Rozumiem gorycz zawodu, że jego własne reformatorstwo spełzło na niczym, a sławę i uznanie zgarnęli inni. Rozumiem nawet chęć, by na tych innych się odegrać - choćby i chamsko. Jednak, co innego droczyć się z ulubieńcami salonów, a co innego pastwić nad pensjonariuszami zakładów karnych. Z triumfującym przeciwnikiem poczynać można sobie śmiało, ale z inwigilowanym, więzionym, a nierzadko bitym – to już inna sprawa. Nie atakuje się kogoś, kto się nie może bronić. Może jestem tępakiem niezdolnym dostrzec subtelnej gry intelektualnej, ale pozostanę przy staromodnym przekonaniu, że leżącego się nie kopie. Urban był w sytuacji kogoś, kto widzi jak biją związanego człowieka. I on stanął po stronie bijących - dlatego pozostanie dla mnie parszywcem...
Ale przecież miałem pisać o jego przewagach moralnych, a nie wadach. Spieszę zatem z anegdotą sprzed około 20 lat. Pamiętam, jak wykładałem swój krytyczny pogląd na Jerzego Urbana komuś, kto znał go osobiście jeszcze z czasów Po Prostu, a potem z Polityki. Starszy ten człowiek wysłuchiwał ze spokojem mojego młodzieńczego wybuchu niechęci wobec Urbana. Dowodziłem z emfazą, że Urban jest świnią i skurwysynem, oraz, że obowiązkiem inteligencji jest stworzenie atmosfery moralnej dezaprobaty wobec takiego chuja (jak go, zdaje się, określałem). Choć mój rozmówca zgadzał się co do negatywnej oceny Urbana, to łagodził mój gniew. W końcu powiedział: „Wiesz, masz rację że Urban to świnia, ale taka, która nigdy nie zaatakuje cię od tyłu. Jak chce przypierdolić, to zrobi to od frontu.”
Już wtedy doceniłem wagę tego spostrzeżenia, ale ostatnio przywiązuję do niego coraz większą wagę. Coraz wyżej cenię wierność przekonaniom, stałość w poglądach, lojalność wobec wrogów i przyjaciół. Zmęczony jestem nadmiarem w życiu publicznym krętaczy o kręgosłupach z celuloidu, moralnych karzełków. O ile bowiem o Urbanie można powiedzieć, że był skurwysynem, czy nawet arcy skurwysynem, to większość dzisiejszych polityków zasługuje jedynie na określenie: menda. Całe te hordy przydupasów i miernot, którzy wzajemnie się podsłuchują, nagrywają, zdradzają, obmawiają. Ci moralizatorzy dla których niezłomnym bojownikiem o ład moralny jest Agent Tomek. Te cholerne kłamczuszki i szujki, o gębach pełnych miodu. Równie podstępnie walczą przeciwko wrogom, jak i przyjaciołom, bo dla nich to tylko konkurenci.
Wolę już Urbana, który w pełni niezależny towarzysko i finansowo dochowuje po 30 latach lojalności swemu byłemu przełożonemu, Jaruzelskiemu; Urbana, który de facto utrzymywał swego byłego szefa, Rakowskiego, finansując kierowane przez niego deficytowe pismo. Może to i śmieszne, ale jest to dla mnie jakoś przyzwoitość, szczególnie w zestawieniu z postawą lizusów, którzy najpierw zabijają się o uznanie prezesa Kaczyńskiego, a potem porzucają go wyłącznie z powodów koniunkturalnych. Wszystkie te spotniałe chamki wypowiedzą każde kłamstwo, byle tylko zasłużyć na apanaże, zaszczyty. Nigdy nie idą pod prąd, zawsze z prądem.
Dzisiejsza lewica też niewiele jest lepsza, bo przecież tworzą ją w większości karierowicze. Stare wypalone capy, którym trzeba podpowiadać entuzjastycznie brzmiące hasła, oraz młode - a już zdemoralizowane - cwaniaczki, których lewicowa wrażliwość realizuje się wyłącznie przed wyborami i wyłącznie w formie rozdawania jabłek przed hutą.
Może to słabość, ale lubię postacie pełnokrwiste, wyraziste i z charakterem, a brzydzę się bezideowymi cwaniaczkami. Dlatego wolę już takiego wroga jak Urban, niż takiego przyjaciela, jak Ziobro.
P.S. W którymś z wywiadów Urban żalił się, że częściej ostatnio spotyka się z sympatią, podczas gdy on woli wywoływać silne, negatywne emocje. By zatem nie zawieść tytułowego bohatera mego felietonu, postanowiłem na koniec zadedykować mu pewien cytat. Refren piosenki, choć napisany przez Jacques'a Brela wiele lat temu, zdaje się być adresowany właśnie do Urbana - takiego, jakim jest dziś:
„Wszyscy burżuje świnie są
I im starsi tym - tym się robią głupsi,
Głupstwa swe żuj burżuju, żuj,
Każdy powie ci, żeś złamany chuj!”