Korespondowałem z Panią, rozmawiałem i ciągle miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie. To była taka nadzieja wbrew realiom. Od tamtego pierwszego Pani listu, a właściwie na długo, długo przed nim, przedstawiciele mojego Kościoła nie robili nic, by Panią zatrzymać. Co więcej, niektórzy z nich swoimi słowami, działaniami, komentarzami, a wreszcie swoim milczeniem pokazywali, że Pani odejście z Kościoła nie ma dla nich żadnego znaczenia. Rozmawiałem z Panią o Kościele i z Arcybiskupem Hoserem o Pani decyzji. Czytałem komentarze na Pani temat autorstwa katolickich publicystów i zwyczajnych czytelników. Czasem było mi po prostu wstyd, czasem czułem bezradną złość, jeszcze innym komentującym z bólem przyznawałem rację. Z dnia na dzień widziałem coraz wyraźniej, że nie dostrzega Pani w tym Kościele prawdziwej troski o zbłąkanych, zagubionych i poranionych. Widziałem również, że członkowie komisji bioetycznej KEP nie dostrzegają najmniejszej nawet skazy na swoim dokumencie i w swoich wypowiedziach, i dla odchodzących z Kościoła zdają się mieć tylko jedno życzenie – „krzyż im na drogę”. Ileż trzeba mieć w sobie pychy, pewności siebie i zatwardziałego serca, by na taki publiczny krzyk rozpaczy pozostać głuchym i nieczułym.
Pani Agnieszko. Przykro mi, że tak to się skończyło. Ja wierzę, że to jednak nie jest koniec. Ja wierzę, że spotkamy się po tamtej stronie. Jakoś jestem spokojny, że Dobry Pasterz odnajdzie Panią i skuteczniej niż ja przemówi do Pani i zaprosi do wiecznego Jeruzalem. Wierzę, że tak będzie potem. Wiem jednocześnie, że zanim to „potem” nastąpi, przyjdzie Pani i nam wszystkim pokonać jeszcze niejedną bruzdę, i ciemność, i bezduszność, i doświadczenie osamotnienia, niezrozumienia, zranienia. Pewnie ja pierwszy stanę przed tamtą bramą. Obiecuję poczekać na Panią. Jeśli by to Pani trafiła tam wcześniej, to proszę, by nie zapomniała Pani o mnie.