proboszcz parafii Narodzenia Pańskiego w Jasienicy
To trudne pytanie postawiłem sobie po raz kolejny po lekturze tekstu Barbary Engelking w Gazecie Wyborczej. Ilekroć jadę do Treblinki, Bełżca, Sobiboru, Chełmna nad Nerem, do Birkenau czy do lasu rzuchowskiego, tylekroć stawiam sobie to pytanie. Teraz, po latach, gdy wiem, co kryje się za swoistą pustką i ciszą tych miejsc, wystarcza mi milczenie i najbardziej odpowiada mi samotne wędrowanie pośród kamieni, drzew, traw, betonów porastających mchem. Ale jeszcze nie tak dawno ta cisza zupełnie do mnie nie przemawiała. Podobnie jak do milionów innych. Nie jeździłem tam, a historyczne wzmianki o tych miejscach puszczałem mimo uszu. Zanim się bowiem tę ciszę oswoi, zanim się ją usłyszy, zanim się poczuje trwogę, ale i cmentarny spokój tych miejsc, najpierw trzeba tam trafić. Różnymi drogami, w różnym towarzystwie, czasem celowo, czasem zupełnie przypadkowo. Po lekturze wstrząsających wspomnień albo bulwersującego dziennikarskiego artykułu. Z pustką w głowie lub też z usystematyzowanym zbiorem informacji o tych, którzy tam są.
Nie ma jednej drogi wiodącej do tych miejsc i nie ma jednego sposobu reagowania na wieść o popełnionych tam zbrodniach. Ale żeby jakiś swój, właściwy dla takiego miejsca sposób obecności odnaleźć, najpierw trzeba tam przybyć i zmierzyć się z potęgą zła tam dokonanego. Wielu nic na ten temat nie wie. Są tacy, którzy świadomie zatykają uszy i odwracają wzrok. Znam nielicznych, którzy przez całe dziesiątki lat odkładają podróż na te cmentarzyska swoich bliskich. Są i tacy, którzy nie wyobrażają sobie, by tu co jakiś czas nie przyjechać. Rozmowa z niektórymi na te tematy jest nie tyle trudna, co wręcz niemożliwa. Kto wobec tego ma prawo ustalać kanon zachowań dla ludzi, którzy wreszcie tam przybyli?
Czytałem, że Żydzi nie wnoszą Tory na teren cmentarza. Jakież było moje zadziwienie, gdy na własne oczy zobaczyłem żołnierzy izraelskich wnoszących Torę na miejsce wymordowania jedwabieńskich Żydów i modlących się, i śpiewających, i płaczących. Są ludzie, którzy trafiają do tych miejsc tylko wmieszani w większą grupę. Są tacy, którym obecność choćby jednego człowieka opodal jest przeszkodą trudną do pokonania. Ktoś milczy od wejścia na ten teren, a nieraz długo jeszcze po jego opuszczeniu. Są tacy, którzy sami przed sobą ukrywają tę ciszę w potoku słów własnych lub usłyszanych. Są i tacy, którzy nasłuchują, wypytują, szukają przewodnika, by rozszyfrować, by odczytać, by odnaleźć te miejsca i tych pomordowanych.
Barbara Engelking przejmująco ukazała, cytując wspomnienia Mosze Klajmana, że ci, którzy wtedy, w czas zagłady, trafiali w te miejsca, trafiali tu w różny sposób. Byli tacy, którzy żarliwie modlili się aż do końca, a bardzo nieliczni - nawet do chwili ocalenia. Byli tacy, którzy przeklinali wszystkich i wszystko wokoło, nawet Boga, o którym mówią, że Go tam nie było. Byli tacy, którzy jechali do tych miejsc, by umrzeć. Inni jechali, by zarobić. Jeszcze inni, by spełnić swój "patriotyczny obowiązek". Dziś nie znamy jednego, właściwego sposobu obecności w tych miejscach. Uczymy się tego od Haliny Birenbaum, od Samuela Willenberga, od Josefa Malovanego, od Staszka Krajewskiego, od Michaela Schudricha... Który z tych sposobów obecności jest właściwszy, godniejszy, lepszy? Mnie nie razi izraelska młodzież śmiejąca się tu, robiąca sobie pamiątkowe zdjęcia i jedząca na parkingu posiłek. Nie razi mnie burza oklasków po słowach Samuela Willenberga, ani nie zabolałby mnie występ artystów opowiadających po swojemu o wywiezieniu w to miejsce Korczaka, Wilczyńskiej, dzieci.
Przyjeżdżam tu od wielu lat i nie wyobrażam sobie miesiąca bez takiej podróży. Jadę do tych miejsc taki, jaki jestem. Jadę jako katolicki ksiądz, do którego przemówiła tragedia tych ludzi i który nie potrafi już żyć tak, jak żył do czasu, gdy o tych miejscach usłyszał wstrząsające opowieści. Ja się ciszy tych miejsc nie boję. Ja tej ciszy nie zagłuszam. A jeśli czytam żydowskie modlitwy zaczerpnięte z Siduru, to dlatego, że chcę im zostawić za każdym razem coś więcej niż kamyk. Modlę się do Najwyższego, by pod skrzydłami Opatrzności dał im odpocząć od bólu tamtych strasznych dni. Nikomu nic nie narzucam, nie tłumaczę, nie propaguję. Usłyszałem słowa Haliny Birenbaum, usłyszałem w ciszy Treblinki ich głosy i nie potrafię tam nie jechać. Czasem ktoś się do mnie przyłącza. Czasem jestem sam. Zdarza się, że jest nas wiele osób. Przez pół godziny, czasem dłużej, zakłócamy tę ciszę swoją obecnością. Potem znów przez setki godzin cisza otula te miejsca.
Do tych miejsc należy zdążać, do tych miejsc powinniśmy prowadzić innych, Tamci czekają na nas. Obawiam się, że bez takiej naszej obecności, te miejsca może otulić taka cisza, że już tylko nieliczni wtajemniczeni zdołają ją usłyszeć.