Teatralnie domonstrowana niechęć do Jaruzelskiego rosła u zapóźnionych antykomunistów wraz z tym, jak po utracie władzy, tracił także siły i zdrowie, a dziarskość atakowania go sięgnęła zenitu, gdy umarł.
Filozof prawa i konstytucjonalista, publicysta, bloger
O protestach wokół pogrzebu Wojciecha Jaruzelskiego nie chciało mi się pisać, bo tak naprawdę, wszystko jest jasne: chrześcijańskie i ogólno-kulturowe tabu wobec majestatu śmierci – podyktowane zresztą głównie względami na uczucia rodziny zmarłego – po raz już kolejny w naszej znikczemniałej Rzeczypospolitej okazało się nieistotne, mimo godnych napomnień samych księży. Zwyciężyła u niektórych chęć odreagowania własnego lęku z czasów, gdy publicznie krytykować Jaruzelskiego bylo naprawdę odwagą, albo frustracji, że urodzilo się za późno, by móc okazać odwagę na miarę Michnika, Kuronia, Wujca... Teatralnie domonstrowana niechęć do Jaruzelskiego rosła u zapóźnionych antykomunistów wraz z tym, jak po utracie władzy, tracił także siły i zdrowie, a dziarskość atakowania go sięgnęła zenitu, gdy umarł.
To na swój sposób u nas normalne, bo takie tanie pajacowanie jest tak samo częścią Polski, naszego kolorytu i politycznej obyczajowości, jak prawdziwe męstwo i szlachetność: nikczemna błazenada towarzyszy naszej historii tak samo jak honorowa odwaga i wielkoduszność. Są jedni i są drudzy, a wiemy to nie od dzisiaj – mówią nam to i Słowacki i Wyspiański i Miłosz i Mrożek – a że ostatnio nasiliła się tromtadracja tchórzy, to po prostu wynik (rzadkiej w naszej historii) demokracji, która obniża cenę odwagi i podwyższa koszty rozumu. Reguła, że im kto bardziej bał się za komuny, tym bardziej z komuną walczy po jej śmierci – mało tego, twierdzi że komuna nadal istnieje, bo dzięki temu może poczuć się antykomunistą – jest doskonale sprawdzona, a w przypadku reakcji na pogrzeb Wojciech Jaruzelskiego potwierdziła się w sposób kliniczny.
Ale mimo to – nawet na tle cmentarnej bufonady rekonstruktorów antykomunizmu – Marek Król jest przypadkiem szczególnym. Ten byly sekretarz KC PZPR, dawny gorliwy propagandysta partyjny, człowiek który w środowisku dziennikarskim jest – rzecz jasna niesłusznie i bez cienia racji – traktowany jako były tajny współpracownik – pisze dziś o Jaruzelskim jako o „sowieckim najemniku”, który powinien spocząć na cmentarzu żołnierzy „sowieckich” (tow. Król już nie mówi już „radzieckich”), i wychwala rolnika Helskiego, który, uderzając cegłą Jaruzelskiego, był jedynym który generałowi wymierzył „sprawiedliwość”. Król jak dziecko cieszy się z powodu zranienia starca, przed którym niegdyś drżał ze strachu, gdy opluwani przez niego dziś bohaterowie gnili w więzieniach.
Nie wiem, jak wygląda życie towarzyskie Marka Króla – czy zdarza się, że ktoś mu odmówi podania ręki, albo plunie pod nogi, albo powie brzydko a dobitnie, że jest świnią? Ale zastanawiam się tak naprawdę nad tym: jak na codzień czuje się facet, który jest... no wiadomo, kim (nie użyję tego jednozgłoskowego, trzyliterowego słowa nie z lęku ale przez wzgląd na wysokie standardy niniejszego bloga), plus który wie, że inni to wiedzą, i który na dodatek wie, że inni wiedzą, że on wie?