Filozof prawa i konstytucjonalista, publicysta, bloger
To było wiele lat temu. Prowadziłem spotkanie australijskich Żydów z Władysławem Bartoszewskim, w klubie Hakoah w Sydney, tuż obok wspanialej plaży Bondi. Profesor był na zaproszenie Australijskiego Instytutu Spraw Polskich i na mnie, jako jednego ze współ-organizatorów, wypadło prowadzenie tego spotkania, może zresztą sam o to zabiegałem.
Wystąpienie Profesora było, jak zawsze, energiczne i fascynujące, w dyskusji, co też normalne, zeszło na sprawę polskiego antysemityzmu… (Byli chyba trochę zbulwersowani, bo niedługo wcześniej spotkał się z nimi Adam Michnik i, jak to Adam, właściwie zaprzeczał, że coś takiego istnieje. Może przesadzam, ale tylko trochę). Miałem obok siebie, przy stole na podium, Profesora, a przed sobą – kilkuset sydnejskich Żydów, w większości chyba polskiego pochodzenia, ale nie tylko. Wielka sala konferencyjno-teatralna była pełna.
I w pewnym momencie wstał starszy pan, i powiedział, po angielsku rzecz jasna, ale z ciężkim akcentem: Skoro mówimy tu o antysemityzmie, to proponuję, by ci wszyscy, którzy żyją dzięki pomocy Polaków w czasie wojny – albo oni zostali przechowani, albo ich rodzice – wstali. I zamilkł, ale nie usiadł.
Zapadła cisza. Trwała kilkadziesiąt sekund, po czym usłyszałem szuranie krzesła, wstała pierwsza osoba, potem w innym kącie sali – druga, potem jeszcze kolejna, aż stało jakieś kilkadziesiąt osób. Gdyby to był scenariusz filmowy, powiedziałbym, że wszyscy, ale ponieważ to szczera relacja – powiem, że jakaś jedna trzecia.
I tak stali. Cisza była absolutna, w złej prozie pisze się w takim przypadku, że słychać było lot muchy, ale tam chyba nie było much. Nie zastanawialem się nad tym, wiedziałem tylko, że nie wolno mi przerwać tej „chwili dziwnie osobliwej” ani jednym słowem. Profesor patrzył przed siebie, z mądrym zasępieniem, a ja czułem, że mi w grdyce robi się dziwnie.
I potem, tak trochę niezdarnie, przy szuraniu krzeseł, zaczęli siadać. Niedługo potem spotkanie się skończyło.