Filozof prawa i konstytucjonalista, publicysta, bloger
Przez prawicowe media papierowe i internetowe przemknęła wiadomość, która nie zwróciła specjalnie uwagi opinii publicznej – a szkoda. Choć nie dotyczy sprawy o światowym czy choćby krajowym znaczeniu najwyższej rangi, to jednak jest ciekawym przyczynkiem do myślenia PiS-owskiego, a więc mającego w Polsce jakieś wzięcie. Oto okazuje się, że Prezydent Lech Kaczyński planował zainaugurować swą kampanię prezydencka (jak się okazało, tragicznie uniemożliwioną przez katastrofę 10 kwietnia) w… Chicago.
Nie jest to wymysł albo insynuacja przychodząca ze strony przemysłu pogardy, promowanego jak wiadomo między innymi w tym miejscu, ale wręcz odwrotnie: powiedział o tym Jarosław Kaczyński, co zrelacjonowała GPC, a z ukontentowaniem podchwycił portal wpolityce.pl.
Pomysł, by inaugurować kampanię kandydata na prezydenta w obcym państwie już na pierwszy rzut oka wygląda wyjątkowo niemądrze; na drugi i trzeci rzut – tak samo, przy czym z każdym kolejnym rzutem następuje konsolidacja owego poczucia absurdalności takiego zamierzenia.
Czy naprawdę były Prezydent lub ludzie z Jego otoczenia mogli na coś takiego wpaść? Czy może ktoś sobie wyobrazić, by np. kampanię przed wyborami na Prezydenta Indii jakiś kandydat oficjalnie inaugurował w Vancouver (choć tam dużo Hindusów), albo na Prezydenta Republiki Południowej Korei – w Los Angeles (mnóstwo Koreańczyków), albo Włoch – w Melbourne (mieście o dużej i atrakcyjnej mniejszości włoskiej)? Nie, takie scenariusze wydają się nonsensowne każdemu, poza głuptasami z GPC i wpolityce.pl.
Zarys uzasadnienia owego domniemanego pomysłu w sprawie kampanii Lecha Kaczyńskiego sugeruje dziś Jarolaw Kaczynski w następujacy sposób: „Tam zawsze są setki tysięcy ludzi, pokazałby się z tłumami. Przyjęcie Leszka byłoby, jak to u Polonii, niezwykle entuzjastyczne”.
W tym na pewno ma rację. W Chicago PiS może zawsze liczyć na entuzjastyczne i gorące przyjęcie. Polonia, nie tylko amerykańska ale zwłaszcza tamta, a już zwłaszcza w Chicago, a już osobliwie w „Jackowie” składa się, jak wiadomo, przede wszystkim z dwóch grup ludzi. Jedna – to nieszczęśnicy, którzy, wyjechawszy za chlebem przed laty, w sensie mentalnym stracili wszystko poza akcentem: tkwią w myślowym skansenie z okresu, w którym wyjechali z Polski, a ich czas się zatrzymał w dniu wyjazdu z PRL-u i widzą Polskę i świat (w tym także swą nową ojczyznę, z której zbyt wiele nie rozumieją, głównie z powodów językowych) w kategoriach całkowicie nieprzystających do rzeczywistości.
Druga grupa, zwana na wyrost „emigracją solidarnościową”, to ludzie nieźle wykształceni, którzy całkiem dobrze urządzili się w nowym kraju, ale potrzebują utrzymywać przekonanie o tym, że Polska jest taką samą komuną, z jakiej wyjeżdżali, by uzasadnić dla siebie i dla swoich znajomych w Polsce pozostawanie nadal poza Krajem.
Ta potrzeba stałej racjonalizacji, uporczywego uzasadniania, ex post, swej decyzji pozostawania poza Krajem, zaostrza się wraz z tym, jak Polska robi się bardziej demokratyczna, wolna i nowoczesna. Wyjechali z Polski, gdy była biedna, siermiężna i na wskroś niedemokratyczna; nie mieli w niej przyzwoitych szans, nie znosili komuny, nie widzieli perspektyw dla siebie i swoich dzieci.
Potem wszystko się zmieniło – ale oni już w tej swojej Ameryce się urządzili, dostali robotę albo zasiłki płatne w lepszej walucie niż PLN, dzieciaki poszły do szkół i przestały dobrze po polsku mówić, kupili dom, zaciągnęli pożyczki. Raczej nie szlochają, za Wieszczem, “Biada nam zbiegi, żeśmy w czas morowy, lękliwe nieśli za granicę głowy…”, już prędzej gratulują sobie przemyślnej decyzji życiowej, w porę podjętej.
Trzeba więc sobie – wręcz oczywistym faktom – stale wmawiać, że Polska ciągle jest taka sama, jak PRL, a właściwie jeszcze gorsza, bo na dodatek oszukańcza: bo demokracja fikcyjna, gospodarka – w rękach złodziei, a policja opanowana przez gangi. No więc jak wracać do takiego piekła?
Na takim oto mentalnym tle politycy PiS tudzież dyrektor i publicyści Radia Maryja i stowarzyszonych mediów czują się doskonale – nie dziwota, że tak często tamto miejsce nawiedzają. Tam, w Chicago, nie muszą wysłuchiwać trudnych pytań ani szyderstw. Tam Antoni Macierewicz, Anna Fotyga czy Tadeusz Rydzyk są wielkimi bohaterami i najżarliwszymi polskimi patriotami, a demokratycznie wybrany prezydent lub premier – zdrajcami, zbrodniarzami i najpewniej Żydami. W Chicago politycy PiS mogą ogrzać się w ciepełku podziwu i aprobaty, których – jak to wynika z ostatnich sondaży – znów coraz mniej mają w Polsce.
Co z tego wynika na przyszłość, skoro przeszłość (tzn. domniemany plan Lecha Kaczyńskiego) jest tak nieprawdopodobna? Ano to, że skoro Jarosław Kaczyński jest tak wielbiony i miłowany w Chicago (jak pamiętam, w ostatnich wyborach prezydenckich w tamtym okręgu wyborczym zdobył druzgocącą przewagę nad swym głównym rywalem), to już teraz powinien zacząć szykować swą następną kampanię właśnie tam. I nie tylko tam ją zacząć ale i skończyć. Oczywiście nie na Prezydenta RP, bo tego jednak wybiera się głównie w Polsce, gdzie zatem przystoi kampanię inaugurować, ale na prezydenta Polonii chicagowskiej – jak najbardziej.