W żadnym państwie demokratycznym dziennikarze z reguły nie zajmują się innymi dziennikarzami. Mało kto wie kto jest redaktorem naczelnym liberalnego "New York Timesa" albo konserwatywnego "Wall Street Journal". Zmiana na tych stanowiskach nie jest faktem nośnym społecznie, a głównym zajęciem redaktorów stron opinii "Wall Street Journal" nie jest walka z redaktorami "New York Times", i na odwrót. U nas – inaczej.
Filozof prawa i konstytucjonalista, publicysta, bloger
Rozszlochało się rzewnie, żarliwie, prasowe towarzystwo prawicowe – tym razem dlatego, że świat nie zawalił się z poruszenia i trwogi, patrząc na ich męczeństwo. Męczeństwem tym jest “czystka” (daję słowo, tak to właśnie zostało nazwane), polegająca na usunięciu redaktora naczelnego jednego z tygodników przez wydawcę. Na znak solidarności, dobrowolnie zrezygnowało ze współpracy z tym tytułem ponad dwudziestu prawicowych dziennikarzy, którzy teraz chcą mieć podwójny bonus – z racji swej solidarności i jednocześnie męczeństwa. Ale tak sie nie da, bo pierwsze jest z natury dobrowolne, a drugie – nie. Nie widzą jednak tego, bo zbyt są zajęci sobą.
Publicyści "Uważam Rze" powtarzają jeden za drugim, że w całym świecie demokratycznym, takie wydarzenia byłyby głównym tematem dnia – a u nas, wczytują się, nieboraki, w polską prasę, monitorują minuta po minucie wiadomości telewizyjne, i nie znajdują dość relacji na temat swego męczeństwa.
To oczywiście bzdura, wskazująca na nieznajomość stosunków w innych państwach demokratycznych. W żadnym demokratycznym kraju pies z kulawą nogą nie zająłby się tym, że jakiś wydawca postanowił wymienić jakiegoś redaktora naczelnego. Wynika to z prostego faktu: w żadnym państwie demokratycznym dziennikarze z reguły nie zajmują się innymi dziennikarzami.
Stąd, mało kto wie – poza pasjonatami lub prasoznawcami – kto jest redaktorem naczelnym liberalnego "New York Timesa" albo konserwatywnego "Wall Street Journal", lewicowego "Le Monde" albo prawicowego "Le Figaro". Zmiana na tych stanowiskach nie jest faktem nośnym społecznie, a głównym zajęciem redaktorów stron opinii "Wall Street Journal" nie jest walka z redaktorami "New York Times", i na odwrót.
U nas – inaczej. Główną treścią publicystyki "Uważam Rze" (i innych, pokrewnych tytułów) jest obnażanie niegodziwości i zaprzaństwa ich kolegów po fachu z konkurencyjnych pism. Stąd może im się wydawać, że głównym przedmiotem uwagi przeciętnego Polaka jest to, w którym piśmie utrzymywanym przez SKOKi aktualnie pisze redaktor Semka, a w którym redaktor Karnowski („Pani Malinowska, słyszała już Pani, że Jachowicz będzie miał felieton w "Naszym Dzienniku"?”). Gdy orientują się, że Polska nie żyje tym tematem od rana do wieczora – wydają z siebie głośny szloch, odnotowany tu na początku.
Przekonanie, że miarą demokratyzmu państwa i uczciwości mediów jest stałe relacjonowanie tego, co się dzieje z karierą zawodową kilku prawicowych publicystów – a więc coś, co z natury rzeczy jest istotne tylko dla nich samych, ich rodzin i kolegów – jest przejawem narcyzmu i braku profesjonalizmu. Z kolei przekonanie, że odwołanie redaktora naczelnego jednej z gazet przez właściciela jest dowodem ograniczenia wolności prasy, wynika z niezrozumienia istoty tej wolności. Nie polega ona bowiem na nienaruszalności etatu danego dziennikarza ale na tym, by państwo nie blokowało nikomu możliwości publikowania tekstów z powodów politycznych ani nie prześladowało nielubianych przez rządzącą partię dziennikarzy.
Z punktu widzenia wolności słowa, tak zwana “czystka” w "Uważam Rze" ma więc znaczenie minimalne – chyba że za zwolnieniem redaktora Lisickiego stoi długa, karząca ręka premiera Tuska, co – jeśli zostanie udowodnione, a na co nie ma na razie żadnych poszlak nawet, będzie stanowiło powód do bardzo poważnych zarzutów. Z punktu widzenia pluralizmu prasy – już trochę gorzej, ale pluralizm nie polega na tym, by każdy mógł publikować wraz ze swoimi kolegami gdzie zechce, ale by ogólny wachlarz publikacji obejmował jak najszersze spektrum poglądów. To, czy redaktor Ziemkiewicz opublikuje swój następny pamflet na "Wyborczą" w "Uważam Rze" czy w "Gazecie Polskiej", z punktu widzenia ogólnego pluralizmu prasy nie ma szczególnego znaczenia.
Może mieć natomiast znaczenie z punktu widzenia czytelnika – ja np. będę szczerze żałował, bo takiego nagromadzenia osobliwości, dziwadeł i zwyklej głupoty (choć znakomicie opakowanych, z punktu widzenia dziennikarskiego warsztatu) jak w "Uważam Rze" nie mogłem łatwo znaleźć nigdzie indziej przy dokonaniu jednego prostego zakupu (no i gdzie indziej znalazłbym felietony owego idola polskiego ćwierć-inteligenta, Waldemara Łysiaka?), ale skoro w kapitalistycznej demokracji podaż podąża za popytem, to pewno odnajdę to towarzystwo już niedługo pod innym adresem. Czego sobie i im życzę.
O "Rzeczpospolitej" natomiast myślę, że wszystko to wyjdzie jej na zdrowie, jeśli ma ona za model takie znakomite pisma konserwatywne o biznesowym profilu jak "Wall Street Journal", "Financial Times", "Le Figaro" czy "Il Sole 24 Ore". Wszystkie one unikają bowiem ekstremistów. Z punktu widzenia tego profilu, harce Ziemkiewicza, Mazurka czy Wildsteina były pryszczem na gazecie, na tyle wszakże małym, by nie odstraszyć od niej całkowicie jej właściwych odbiorców, zainteresowanych rzetelną informacją, głównie biznesowo-prawną.
Sięgali więc po "Rzepę" mimo a nie dzięki temu, że stale publikowali tam niepokorni. Przed "Rzepą" widzę wiec przyszłość – zwłaszcza gdy pan redaktor Zdort przestanie już ryczeć ze śmiechu z okazji obejrzenia "Pokłosia", o czym niedawno doniósł z ukontentowaniem, a co może przeszkadzać mu w spokojnym redagowaniu działu opinii.