Lider PiS chciałby przekonać nas do perspektywy, w której nie jest liderem normalnej opozycji w normalnym demokratycznym państwie, ale raczej przywódcą ludu walczącym z opresywnym, dyktatorskim, kłamliwym i niedemokratycznym reżimem
Filozof prawa i konstytucjonalista, publicysta, bloger
Nie zgadzam się z Jackiem Żakowskim, że na rozmaite brednie, wypowiadane przez Jarosława Kaczyńskiego należy zaciągnąć zasłonę milczenia. „Głupstwa, które Jarosław Kaczyński wraz ze swymi wypustkami w mediach, Kościele i parlamencie wymyśla, powtarza i eskaluje, wkurzają i oburzają, ale same w sobie (...) nie są problemem” – pisze Jacek. „Problemem jest ich nośność” – zaraz jednak dodaje.
No właśnie. I czy ta nośność tak zupełnie nie ma nic wspólnego z ich treścią – z tym, że Kaczyński podsyca i tak tkwiące w ludziach uprzedzenia, lęki, obsesje, a czasem – zwykłą głupotę? Której jednak nie powinniśmy ignorować – my, komentatorzy i my obywatele. Bo przecież jest ona wśród nas, zbiera się jak smog w ludzkich głowach, nad stołami przy rodzinnych kolacjach, w umysłach wyborców przed oddaniem głosu…
Jacek, paradoksalnie, spotyka tu się z prawicową blogosferą, która za każdym razem, gdy Kaczyński powie już coś wyjątkowo głupiego, zrywa się karnie i krzyczy do krytyków: „Przestańcie już się zajmować Kaczyńskim! On nie rządzi!”. Wiem o tym z własnego doświadczenia – jakikolwiek krytyczny tekst o Kaczyńskim natychmiast napotyka na taka właśnie reakcję jego wielbicieli. A ponieważ przemilczanie Kaczyńskiego też jest złe (to przecież stary grzech Salonu: przemilczać, ignorować, monopolizować…), w istocie prowadzi to do zasady: „De Kaczyński nihil nisi bene”.
Są dwie przyczyny, dla których o Kaczyńskim trzeba pisać.
Po pierwsze – bo wygłaszane przez niego poglądy, jak sam Jacek przyznaje, mają swoją nośność: często utrafiają w rzeczywiste społeczne sympatie i antypatie, a niekontrowane, rosną w siłę. Na tym polega właśnie demokratyczny dyskurs, że najlepszym antidotum na „bad speech” jest „more speech”.
Zresztą niekoniecznie wszystko, co mówi Kaczyński jest bzdurą: być może (wiem że to ryzykowna hipoteza) ma czasem rację w sprawach podatków, autostrad czy oświaty. Ale przecież nie to przemawia o jego publicznym wizerunku, ale te wypowiedzi, które ocierają się o szaleństwo, a które pojawiają się niechybnie gdy tylko PiS zaczyna na chwilę sprawiać wrażenie, że jest normalną, w miarę racjonalną partią („gra w premiera Glińskiego”). Nie można przyjąć, że nie mają wariactwa społecznych konsekwencji, że rozpływają się jak dym w powietrzu.
Oto przykład: gdy Kaczyński mówi, że „mniejszości niemieckiej” w Polsce należy się dokładnie tyle praw, co mniejszości polskiej w Niemczech – to u wielu ludzi może to trafić na przychylny grunt. W końcu: ekwiwalencja, wzajemność, równoważność, te klimaty…, brzmi niegłupio. Trzeba tłumaczyć, spokojnie i racjonalnie, dlaczego jest to piramidalna, niebezpieczna bzdura, tak jak to wywodziłem na tym blogu i szerzej w artykule w dzisiejszej GW. Dlaczego mielibyśmy autocenzurować się w naszych polemikach, tylko na tej podstawie, że autorem poglądu, mającego wszak społeczną nośność, jest Jarosław Kaczyński?
Druga przeczyna jest jeszcze ważniejsza. Kaczyński chciałby przekonać nas do perspektywy, w której nie jest liderem normalnej opozycji w normalnym demokratycznym państwie, ale raczej przywódcą ludu walczącym z opresywnym, dyktatorskim, kłamliwym i niedemokratycznym reżimem. Ignorując to, co mówi – paradoksalnie, przyjmujemy jego zasady gry. Nie ma powodu by to robić.
Przyjmijmy zasadę „as if”: traktujmy go tak, jakby był naprawdę normalnym liderem normalnej opozycji w normalnej demokracji, choć sam nie zachowuje się zgodnie z tymi regułami demokratycznej gry, podważając stale legitymację ustroju i demokratycznie wybranych władz. W demokracji – opinie liderów partii opozycyjnych liczą się, bo to alternatywne platformy rządzenia. Bierzmy to na poważnie. Nie ułatwiajmy Kaczyńskiemu podważania legitymacji władz Rzeczypospolitej przez pobłażliwe ignorowanie tego, co ma do powiedzenia.