Jan Maria Rokita prosi czytelników o krytykę prawomocnego wyroku, gdyż ocenia, że „wzmocni to jego szanse”. Innymi słowy uważa, że sądy decydują w oparciu o naciski społeczne, dotyczące konkretnej sprawy
Filozof prawa i konstytucjonalista, publicysta, bloger
W odpowiedzi na pytanie: „Czy w jakiś sposób można pana wesprzeć? Nasi czytelnicy o to dopytują”. wyrażone przez anonimowego ale klęczącego przed swym rozmówcą „M.K.”, Jan Maria Rokita odpowiada: „Każde dobre słowo wyrażone publicznie, a zwłaszcza każdy przejaw niezgody na takie wyroki oczywiście zwiększa moje szanse. Za wszystkie z serca dziękuję”.
Bardzo proszę, a oto moje dobre słowo: wygląda Pan świetnie, w tym przebraniu mógłby Pan grać Księcia Mantui w „Rigoletto”, pod warunkiem tylko, że ma Pan głos jak Piotr Beczała. Ma Pan też świetny gust jeśli chodzi o wybor miejsca zesłania, zupełnie jak kolega Machiavelli, który swoje wygnanie polityczne spędził w przepięknym Sant'Andrea in Percussina (polecam! Gaje oliwne, winnice, terrakota, te klimaty), tyle że on miał bliżej, bo tylko z Florencji.
Na tym niestety moje „dobre słowa wyrażone publicznie” wyczerpują się. O pozerskim męczeństwie słynnego i zasłużonego dla Polski konserwatywnego pro-państwowca, który teraz wpisuje się do nowej księgi pielgrzymstwa polskiego, bo przegrał proces cywilny, napisano już wiele. Nie dostrzeżono tylko (a w każdym razie ja nie zauważyłem komentarzy na ten temat) zacytowanych przeze mnie słów. A one kompromitują Rokitę najbardziej – bardziej niż szantażowanie rodaków emigracją („Pana sugestia, że może pan nie wrócić do kraju wieloma ludźmi wstrząsnęła” - relacjonuje w cytowanym wywiadzie roztrzęsiony „M.K.”) i bardziej niż podważanie wyroków kolejnych sądów, aż do uprawomocnienia się orzeczenia.
Wczytajmy się w zacytowane zdanie Rokity. Oto ni mniej ni więcej prosi on czytelników o krytykę prawomocnego wyroku, gdyż ocenia, że „wzmocni to jego szanse”. Innymi słowy uważa, że sądy decydują między innymi w oparciu o naciski społeczne, dotyczące tej konkretnej sprawy.
Chcę być dobrze zrozumiany. Po pierwsze – autentycznie żal mi faceta, który nagle znalazl się w sytuacji, że może być trzysta tysięcy do tyłu, a nie jest krezusem. Pewno sam sobie winny, że na wezwanie do odwołania wyrażonego przez siebie publicznie kłamstwa ujął się dumą, no i teraz musi za tę dumę płacić, ale mimo wszystko mi go żal. (Nawet jeśli – podkreślam: „jeśli” - zniesławił człowieka marnej reputacji, to zniesławienie jest zniesławieniem, a pomówienie pomówieniem, o czym absolwent prawa na UJ powinien dobrze wiedzieć). Po drugie zaś – nie uważam i nigdy nie uważałem, że wyroki sądowe są poza krytyką. Wprost przeciwnie – wszyscy mamy prawo do krytyki sądów – i to nie tylko generalnie, ale także do krytyki poszczególnych orzeczeń. Prawo to mają także najbardziej zainteresowani, czyli ci, którzy czują się przez wyrok poszkodowani.
Jest jednak granica między krytyką wyroku a wzywaniem opinii publicznej do jego krytykowania, gdyż wzmocni to szanse osoby, czującej się poszkodowaną. Jest to bowiem wzywanie do nacisku na sąd połączone z przekonaniem, że taki nacisk może być skuteczny.
Granica ta może być cienka. Powinna być jednak doskonale rozpoznawalna przez konserwatywnego pro-państwowca.