– Nawet jeśli ich zamiary okażą się wrogie, taka inwazja wywoła co najmniej jeden pożyteczny skutek: narody Ziemi przestaną wreszcie spierać się ze sobą i utworzą wspólny front do obrony planety – ze Stanleyem Kubrickiem rozmawiał w 1968 roku dla „Playboya” Eric Nordern.
Eric Nordern: Jakie jest metafizyczne przesłanie „Odysei kosmicznej”?
Stanley Kubrick: Jest to przesłanie, jakiego nie podjąłbym się ubrać w słowa. „Odyseja kosmiczna” jest doświadczeniem niewerbalnym. Na dwie godziny i dziewiętnaście minut filmu jest mniej niż czterdzieści minut dialogów. Próbowałem stworzyć doświadczenie wizualne, które omija szufladki werbalizacji i swoją emocjonalno-filozoficzną treścią dociera bezpośrednio do podświadomości.
Czy zgodziłby się pan z tymi krytykami, którzy nazywają „Odyseję kosmiczną” filmem religijnym?
– Mogę się zgodzić z tym, że koncept Boga jest sednem „Odysei kosmicznej”, ale nie jest to żaden tradycyjny, antropomorficzny obraz Boga. Nie wierzę w żadną z monoteistycznych religii, ale wierzę, że można skonstruować intrygującą naukową definicję Boga, jeśli przyjmiemy do wiadomości fakt, że w naszej galaktyce jest około stu miliardów gwiazd, że każda gwiazda jest życiodajnym słońcem i że jest około stu miliardów galaktyk w widzialnym dla nas wszechświecie.
Nasze Słońce nie jest starą gwiazdą, a planety Układu Słonecznego to zaledwie dzieci na kosmicznej skali. Wydaje się zatem prawdopodobne, że we wszechświecie istnieją miliardy planet, na których istnieje inteligentne życie na poziomie niższym od człowieka, kolejne miliardy, gdzie w przybliżeniu rozwinęła się dorównująca nam inteligencja, aż wreszcie takie, które w swym rozwoju wyprzedzają nas o setki i tysiące milionów lat. Jeśli pomyśleć o olbrzymim postępie technologicznym, jaki ludzkość poczyniła w ciągu zaledwie kilku mileniów, co stanowi mniej niż milisekundę w chronologii wszechświata, czy możemy sobie wyobrazić rozwój ewolucyjny, jaki przeszły takie o wiele starsze formy życia?
Być może przekształciły się z gatunków biologicznych, które są w najlepszym wypadku zaledwie kruchymi powłokami dla umysłu, w nieśmiertelne maszyny. A następnie, po niezliczonych eonach, mogłyby nawet porzucić poczwarkę materii, stając się istotami czystej energii i ducha. Ich potencjał byłby nieograniczony, a ich inteligencja niewyobrażalna dla człowieka.
No dobrze, przyjmijmy taką ewolucyjną ścieżkę, ale co to ma wspólnego z naturą Boga?
– Wszystko – takie istoty po prostu byłyby bogami dla miliardów mniej zaawansowanych ras we wszechświecie, jak mrówka, która w jakiś sposób pojęłaby nasze istnienie, mogłaby uznać człowieka za boga. Posiadałyby atrybuty wszystkich bóstw – wszechmoc i wszechwiedzę. Te istoty mogłyby komunikować się telepatycznie w całym wszechświecie i tym samym posiadać wiedzę na temat wszystkiego, co się wydarza, zaglądając do każdego inteligentnego umysłu z taką łatwością, z jaką my włączamy radio. Mogłyby przekroczyć ograniczenia prędkości światła i przenikać swoją obecnością najdalsze zakątki przestrzeni kosmicznej. Mogłyby posiąść całkowitą władzę nad materią i energią, a na krańcowym etapie ewolucji mogłyby stopić się w nieśmiertelną kolektywną świadomość. Takie istoty są pojmowalne dla nas jedynie jako bogowie i jeśli kosmyk ich świadomości musnąłby kiedyś nasz umysł – jedynym wytłumaczeniem byłby palec boży.
W „Odysei kosmicznej” niematerialne istoty zdają się manipulować przeznaczeniem ludzkości, kontrolując naszą ewolucję, lecz to, czy ich zamiary są dobre, czy złe – czy też jedno i drugie lub żadne z powyższych – pozostaje niejasne. Czy naprawdę wierzy pan, że jest możliwe, by człowiek był kosmiczną igraszką takich bytów?
– Nie wierzę w nic takiego, niby na jakiej podstawie? Ale już sama spekulacja na temat ich istnienia jest wystarczająco przytłaczająca, nawet bez prób odgadywania ich motywacji. Rzecz w tym, że wszystkie standardowe atrybuty przypisywane w naszej historii Bogu mogłyby równie dobrze być cechami biologicznych istot, które miliardy lat temu były na zbliżonym do nas etapie rozwoju, a następnie wyewoluowały w coś tak odległego człowiekowi, jak człowiek jest odległy od pierwotnego szlamu, z którego pochodzi. Nikt nie wie, co kryje w sobie wszechświat. To chyba znany astronom napisał niedawno takie słowa: „Czasami myślę, że jesteśmy sami we wszechświecie, a czasami myślę, że nie. W obu przypadkach myśl ta jest oszałamiająca”.
Jak pan sądzi, jakie byłyby następstwa, gdyby taka technologicznie zaawansowana – lecz jeszcze nie podobna bogom – rasa nawiązałaby kontakt z ludzkością?
– Niektórzy twierdzą, że kontakt z wysoko zaawansowaną cywilizacją, nawet jeśli jej technologia byłaby dla nas zasadniczo pojmowalna, wywołałby w nas efekt traumatycznego szoku kulturowego, odzierając nas z przytulnego etnocentryzmu i niwecząc iluzję, że stanowimy centrum wszechświata. Carl Jung podsumował tę perspektywę, pisząc, że w obliczu kontaktu z zaawansowanym pozaziemskim życiem „ster wyrwałby nam się z rąk i obudzilibyśmy się – jak powiedział mi kiedyś ze łzami w oczach stary szaman – »pozbawieni marzeń«. Nasze intelektualne i duchowe aspiracje wydałyby się nam tak przebrzmiałe, że skutkiem byłby kompletny paraliż”.
Osobiście byłbym skłonny postrzegać możliwość takiego kontaktu z ogromną ekscytacją i entuzjazmem. Myślę, że zamiast dezintegrować nasze społeczeństwo, mogłoby to je niezmiernie wzbogacić.
Zakłada pan, że pozaziemscy goście mieliby dobre zamiary. Dlaczego?
– A niby dlaczego jakaś bez porównania przewyższająca nas rasa miałaby sobie zawracać głowę skrzywdzeniem nas lub zniszczeniem? Jeśli jakaś inteligentna mrówka nagle wypisałaby na piasku u mych stóp: „Posiadam świadomość, obgadajmy temat”, bardzo wątpię, żebym od razu chciał ją zdeptać obcasem. Ale nawet jeśli obcy nie byliby superinteligentni, lecz po prostu bardziej zaawansowani niż ludzkość, skłaniam się raczej ku teorii życzliwości lub w najgorszym razie obojętności.
Sami już od tylu lat wysyłamy sygnały radiowe i telewizyjne, że każda zaawansowana cywilizacja mogła je dawno odebrać. Więc w końcowym rozrachunku nie mamy tak naprawdę zbyt wielkiego wyboru: albo nawiążą z nami kontakt, albo nie – a jeśli to nastąpi, nic nie będziemy mieli do gadania na temat ich życzliwości czy wrogości.
Nawet jeśli ich zamiary okażą się wrogie, taka inwazja wywoła co najmniej jeden pożyteczny skutek: narody Ziemi przestaną wreszcie spierać się ze sobą i utworzą wspólny front do obrony planety. To chyba André Maurois zasugerował wiele lat temu, że najlepszym sposobem ustanowienia pokoju na świecie byłoby zainscenizowanie fikcyjnego zagrożenia z kosmosu – to wcale niegłupi pomysł.
Co pan sądzi o zamrażaniu astronautów na czas długich podróży kosmicznych – jak w „hibernaculum” ukazanym w „Odysei kosmicznej”? Jak panu wiadomo, fizyk Robert Ettinger i inni proponują zamrażanie w ciekłym azocie ciał zmarłych, by w przyszłości mogły zostać ożywione.
– Interesuję się tym już od wielu lat i uważam, że jest to wysoce realistyczna koncepcja. Teza doktora Ettingera jest dość prosta. Jeśli ciało zostanie kriogenicznie zamrożone w ciekłym azocie, w temperaturze bliskiej zera bezwzględnego, czyli minus dwieście siedemdziesiąt trzy stopnie Celsjusza, a następnie będzie przechowywane w odpowiednich warunkach, to w nieokreślonej przyszłości zapewne będzie możliwe rozmrożenie tego ciała i przywrócenie go do życia, a następnie wyleczenie choroby lub naprawa uszkodzeń, które stały się przyczyną śmierci. Co mamy do stracenia? Nic. A zyskać możemy nieśmiertelność.
Przeciwnicy kriogeniki argumentują, że śmierć jest naturalną i nieuchronną kulminacją życia i że nie powinniśmy w nią ingerować, nawet mając takie możliwości. Co by pan im odpowiedział?
– Śmierć wcale nie jest bardziej naturalna czy nieuchronna niż ospa wietrzna lub dyfteryt. Śmierć to choroba, która poddaje się leczeniu, tak samo jak każda inna choroba. Przez wieki bezsilność człowieka w zapobieganiu śmierci sprawiła, że – dla zdrowia psychicznego – przestał o niej myśleć i ślepo zaakceptował jako nieunikniony kres. Ale wraz z rozwojem nauki to już nie jest konieczne ani nawet wskazane. Zamrażanie jest jedynym sposobem, by przezwyciężyć śmierć, ale z całą pewnością nie byłoby dla nikogo obowiązkowe. Ci, którzy życzą sobie „naturalnej” śmierci, mogą sobie spokojnie umierać, podobni tym, którzy w dziewiętnastym wieku życzyli sobie cierpienia, „które zesłał Bóg”, odmawiając znieczulenia. Jak to ujął Ettinger: „Co kto lubi – jedyne, co mogę powiedzieć tym, którzy nie życzą sobie zostać zamrożeni, to: a gnijcie sobie zdrowi”.
Jak pan sądzi, jaki etap osiągnie dzisiejsza rewolucja seksualna w roku 2001?
– Tu znowu pozostają nam tylko czyste spekulacje. Być może nastąpi reakcja przeciwna obecnym trendom i wahadło wychyli się z powrotem w stronę neopurytanizmu. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że ta tak zwana rewolucja seksualna, której początkiem była pigułka, będzie trwała nadal. Za pomocą narkotyków lub może poprzez wyostrzenie czy mechaniczne wzmocnienie ukrytych w mózgu obszarów percepcji pozazmysłowej partnerzy mogliby jednocześnie odczuwać wzajemne doznania. Moglibyśmy nawet stać się istotami polimorficznymi seksualnie, w których atrybuty męskie i żeńskie zacierają się, stapiają ze sobą i przeplatają. Potencjał eksploracji nowych obszarów doświadczeń seksualnych jest praktycznie niewyczerpalny.
Niektórzy socjologowie twierdzą, że rodzina jako instytucja chyli się ku upadkowi. Czy sądzi pan, że do roku 2001 mogłaby się przekształcić w coś kompletnie innego?
– Można wysuwać najróżniejsze imponujące intelektualne argumenty przeciwko rodzinie jako instytucji – nieodłączny autorytaryzm i tym podobne – ale gdy przychodzi co do czego, rodzina jest po prostu najbardziej prymitywną, instynktowną i żywotną komórką społeczeństwa. Możesz sobie stać na korytarzu szpitalnym w czasie, gdy twoja żona rodzi, i mamrotać pod nosem: „Mój Boże, co za odpowiedzialność! Czy mam prawo brać na siebie to przerażające zobowiązanie? Co ja tu w ogóle robię?”. A potem wchodzisz, spoglądasz na twarz swojego dziecka i – pstryk! – włącza ci się przedwieczny program i twoje reakcje zamieniają się w zdumienie, radość i dumę. Klasyczny przykład genetycznie wdrukowanych wzorców społecznych. Na tym świecie istnieje niewiele rzeczy mających niekwestionowaną wagę i niepoddających się debacie lub racjonalnym argumentom, ale rodzina jest właśnie jedną z nich.
Być może człowiek został nadmiernie „wyzwolony” za sprawą nauki i ewolucyjnych trendów społecznych. Uwolnił się od religii, obwieszczając śmierć swoich bogów, zanika w nim nadrzędna lojalność dla narodu i państwa, wszystkie dawne społeczne i etyczne wartości – jakkolwiek reakcyjne i ograniczone często bywały – odchodzą. Człowiek dwudziestego wieku dryfuje w łodzi pozbawionej steru na nieznanych wodach. By podczas tego rejsu nie popaść w obłęd, musi mieć się o kogo troszczyć, musi mieć coś, co jest ważniejsze od niego samego.
Czy jest pan pacyfistą?
– Nie wiem, co to tak naprawdę znaczy. Czy poddanie się Hitlerowi w celu uniknięcia wojny byłoby aktem wyższej moralności? Nie sądzę. Ale było też mnóstwo tragicznie bezsensownych wojen, takich jak pierwsza wojna światowa, obecny bałagan w Wietnamie czy też cały ogrom wojen religijnych w ciągu minionych wieków. Dzisiejsza sytuacja jest jednak radykalnie odmienna od wszystkich wcześniejszych, gdyż po raz pierwszy w historii człowiek jest w stanie zniszczyć cały gatunek, a nawet planetę. Trudno jest to uzmysłowić opinii publicznej, tak abstrakcyjne i nierealne się wydaje.
„Odyseja kosmiczna” jest bez wątpienia najbardziej obrazowym przedstawieniem lotów kosmicznych w historii kina. Pan natomiast w ogóle nie lata, nawet komercyjnymi samolotami pasażerskimi. Dlaczego?
– Podejrzewam, że sprowadza się to do tej budzącej grozę świadomości śmiertelności. Nasza umiejętność, której nie posiada żadne inne zwierzę, do tego, by mieć świadomość własnego kresu, powoduje w nas ogromne psychiczne napięcia. Może nie każdy jest skłonny się do tego przyznać, ale wszyscy czujemy w piersi małe zwierzątko zrodzone z tego strachu, które wgryza się nieustannie w nasze ego i poczucie sensu. W pewien sposób mamy szczęście, że nasze ciało i zaspokajanie jego potrzeb i funkcji odgrywa tak ważną rolę w naszym życiu, bo ta fizyczna powłoka tworzy bufor między nami a paraliżującą świadomością, że narodziny dzieli od śmierci zaledwie kilka lat.
Czy jest możliwe, by – jako jednostka czy też zbiorowość – odnaleźć jakikolwiek głęboki sens lub spełnienie, żyjąc z ciągłą świadomością, że ludzkość mogłaby w każdej chwili zostać zdmuchnięta z powierzchni Ziemi za sprawą katastrofy nuklearnej?
– Musimy je odnaleźć, bo ostatecznie może się okazać, że nie ma skutecznego sposobu na wyeliminowanie groźby samozniszczenia, dopóki nie nastąpi przemiana w ludzkiej naturze. Nawet jeśli udałoby się rozbroić wszystkie kraje do poziomu łuku i strzały, nie dałoby się usunąć ludziom z głów wiedzy na temat technologii budowy głowic nuklearnych ani przewrotności pozwalającej zracjonalizować ich użycie. Biorąc pod uwagę te dwa imperatywy kategoryczne rozbrojonego świata, pierwsze państwo, któremu udałoby się zgromadzić chociaż niewielką ilość tej broni, miałoby wielką motywację do tego, by jak najszybciej jej użyć. Można więc wysunąć argument, że w świecie całkowicie rozbrojonym istnieje większe ryzyko użycia niewielkiej ilości broni nuklearnej, ale mniejsze jest ryzyko globalnej zagłady. Natomiast w uzbrojonym po zęby świecie ryzyko użycia małej ilości tej broni jest niewielkie, ale widnieje groźba zagłady.
Jeśli spróbujemy spojrzeć na ten tragiczny paradoks z perspektywy nieco dalszej niż nasze ziemskie sprawy – z dystansem istoty pozaziemskiej – wyda nam się to wszystko kompletnie irracjonalne. Człowiek jest w posiadaniu potęgi, która w jednej szalonej jaśniejącej chwili mogłaby unicestwić cały gatunek ludzki.
Dla obserwatora z mgławicy Andromedy nasza zagłada zdałaby się zaledwie płomykiem zapałki przez sekundę świecącym na niebie. I jeśli ta zapałka rzeczywiście rozbłyśnie w ciemności, nikt nie będzie opłakiwał rasy, która miała moc, by rozświetlić latarnię na brzegu oceanu gwiazd, lecz zamiast tego podpaliła swój stos pogrzebowy. Wybór należy do nas.
Wywiad pochodzi z książki Gene'a D. Phillipsa "Stanley Kubrick. Rozmowy" (Axis Mundi, Warszawa 2014). Rozmowa ukazała się w lipcowo-sierpniowym numerze "W Punkt" – pobierz go bezpłatnie na iPada. Skrót i tytuł od redakcji.
Stanley Kubrick (1928-1999) był jednym z najwybitniejszych twórców światowego kina, nakręcił wiele filmów, które na stałe weszły do klasyki, zbudowały historię sztuki filmowej, stanowią inspirację dla pokoleń filmowców i wymieniane są jako najbardziej kultowe obrazy w historii – to m.in. „Spartakus”, „Lolita”, „Mechaniczna pomarańcza”, „2001: Odyseja kosmiczna”, „Lśnienie” i „Oczy szeroko zamknięte”. Kubrick był postacią enigmatyczną, wycofaną z życia publicznego, narosło wokół niego wiele legend. W książce „Stanley Kubrick. Rozmowy” poznajemy reżysera przez pryzmat udzielanych przez niego przez lata wywiadów, najciekawszych rozmów z nim zebranych przez Gene’a D. Phillipsa z lat 1958 – 1987.