Dla wielu ludzi wierzących – a z pewnością dla fundamentalistów religijnych – ateista to typ zimnego racjonalisty. Człowieka kompletnie zamkniętego na wymiar duchowy. Ot – duchowy kaleka. Nie wierzy w Boga, to niby gdzie ma rozwijać zalety ducha? Duchowość ateisty? Pokażcie mi bardziej soczysty oksymoron! Na tym polega schemat pojęciowy świadomie podtrzymywany przez kościół. A także przez tak surrealistyczne twory jak sejmowy Zespół ds. Przeciwdziałania Ateizacji Polski.
Tłumacz. Prowadzi zespół tłumaczy "Polska The Times". Zwolennik zdrowego rozsądku.
Wyznawana przez absolutną większość religia narzuca swoją interpretację pojęcia duchowości jako powiązanej tylko i wyłącznie z wiarą w Boga. Wszyscy jesteśmy więźniami takiej interpretacji, bo towarzyszy ona całemu naszemu życiu. Język ma to do siebie, że powtarzane latami znaczenia przykleją się do słów. Takie zlepki znaczeniowe zaczynają żyć własnym życiem i hasać po naszych głowach bez żadnej kontroli. Tworzą stereotypy, które ograniczają – a nawet wprost: fałszują – widzenie świata, w którym żyjemy.
Wielu ateistów, a także po prostu – osób niereligijnych, nie potrzebuje żadnej formy duchowości. Jakkolwiek rozumianej. I dobrze – mają do tego pełne prawo. Nigdy nie dość przypominać, że w XXI wieku w sercu Europy mamy wolny wybór! Wielu wyznaje światopogląd w pełni naukowy i racjonalny. To zresztą w ich pojęciu – i słusznie – także forma duchowości. Nikt w związku z tym nie może wciskać im swojej „duchowej” wyższości ani stawiać do kąta. A już najmniej – kaznodzieje.
Wszystko zależy od tego, jak pojmujemy samą duchowość. Jej teologiczna interpretacja jako danej od Boga jest tyko jedną z wielu. Mogę przeżywać subiektywne doświadczenia duchowe, próbować poszerzać własną świadomość i wykraczać poza własne „ja”. Także, co ważne, w stronę innych. Znam wielu uduchowionych ateistów. W niczym nie są gorsi, od wiecznie pouczających nas hierarchów kościoła czy wikarych. Ba, jest w nich o niebo – jakby to nie brzmiało! – więcej pokory i zrozumienia. To z nimi głównie walczy kościół. Nie przepadał za nimi Jan Paweł II. Dlaczego? Bo stanowią przykład, jak znakomicie można rozwijać swoje wnętrze bez odwoływania się do Boga. Do czegokolwiek poza rozwijaniem tkwiących w nas możliwości. Szukasz wolności i duchowości na własny rachunek? Dobrze, ale w swojej chałupie. Od ćwierć wieku jesteśmy w Polsce świadkami religijnej psychologiczno-werbalnej przemocy stanowiącej wprost pokłosie przemocy fizycznej, którą spływa historia kościoła. Nie można nikogo spalić na stosie, czy choćby zakuć w dyby, zawłaszczmy język i pokażmy jakie miernoty produkuje religijna pustka.
Warto czasem zajrzeć na inne podwórko, bo jak w lustrze odbijają się w nim nasze ciasnoty i szaleństwa. Obecny dalajlama wciąż powtarza na przykład, że aby rozwijać się duchowo wcale nie musisz być osobą religijną. Nie musisz wierzyć. Wiara nie jest niezbędnym składnikiem duchowości. Bo chodzi o serce. O postawę wobec siebie i innych. Nie krytykuje ateistów, teistów czy deistów. Nie mówi, co mają robić. Nie wartościuje ludzi jak czynią to od lat rodzimi „uduchowieni” wybawcy. Szanuje autonomię każdego człowieka. Jednak dla naszych fundamentalistów dalajlama to zwykły tybetański kacyk, który jakimś przypadkiem zgarnął Nobla. Trafiło się ślepej kurze ziarno. Ale i tak nie pójdzie do nieba. Co by tam zresztą robił? Bredził o tolerancji i wykładał buddyjską filozofię współczucia?
Język to materia wrażliwa. Nie wolno podchodzić doń z obcęgami. Wiedzą o tym poeci i dzieci. Zajeździć na śmierć można każde słowo – nawet krągłe i bogate w odcienie. Przykład? „Ubogacić”. Oczywiście duchowo. Jakżeby inaczej. Upodobali je sobie hierarchowie, zwykli pasterze dusz, katoliccy publicyści i politycy. Wszyscy oni są zawsze cholernie głęboko „ubogaceni”. I nic tylko w kółko nas „ubogacają” – swoimi słowami, a nawet jedynie łaskawą obecnością. Jakby „u”wznioślała ich i „u”duchawiała sama skromniutka literka „u”. A ponadto – w magiczny sposób „u”nosiła prosto do nieba. Podejrzewam jednak problem, bo nawet wierzący dostaje się tam za dobre uczynki, a nie ładne słowa.
Dlatego po stokroć wolę zwykłego ubogaconego ateistę niż trąbiących wszem i wobec o swoim „ubogaceniu” hierarchów Głódzia, Michalika, Hosera, Dziwisza czy nowego bojownika o katolickie media pod każdą strzechą arcybiskupa Depo. Choć im akurat z pewnością jest jak „u” Pana Boga za piecem. Oświadczam, że nie czuję się ani na jotę mniej ubogacony od nich, posłanki Sobeckiej czy wikarego z pobliskiej parafii. I mam czelność sądzić, iż nie jestem w tym odczuciu odosobniony.
Jeśli nie, chętnie posypię głowę popiołem i stanę w worku pokutnym przed obliczem sejmowego świętego oficjum – Zespołu ds. Przeciwdziałania Ateizacji Polski. O ile powodowane niestrudzenie głoszoną miłością bliźniego zechce łaskawie przyjąć skruchę bezbożnego grzesznika.