Zasadniczo nie czujemy upływu wieku. Właściwie to ciągle myślimy, że mamy tak w okolicach trzydziestki, a czasem – przyznajmy się uczciwie – popełniamy głupoty, którymi mógłby poszczycić się niejeden dwudziestolatek. Mroczny strażnik czasu i ponurak o nazwie PESEL jednak nie kłamie i ilekroć przychodzi nam spojrzeć mu prosto w oczy w urzędzie czy banku, ze zdziwieniem konstatujemy, że lata jednak lecą. Po jednym z takich nieprzyjemnych zaskoczeń, trochę dla nas samych niespodziewanie, zaczęliśmy snuć plany, co też będziemy robić na emeryturze.
Beata Martynowska & Marek Łaskawiec. Założyciele firmy „Spiżarnia” specjalizującej się w tradycyjnej polskiej żywności. Wspólnie prowadzą blog kulinarny www.zniejednegogarnka.pl. Prywatnie małżeństwo...szczęśliwe.
Rozmowa ta w gruncie rzeczy wcale taka nieprzyjemna nie była. Tyle w końcu miejsc, których jeszcze nie zdążyliśmy zobaczyć, a w tych miejscach tyle pysznych rzeczy, których nie zdążyliśmy spróbować. Na początek wybierzemy się zapewne gdzieś blisko, na przykład na objazdową podróż po Toskanii. Trochę pomarudzimy pewnie we Florencji, kontemplując genialną prostotę tamtejszej kuchni nad talerzem ribollity lub pici. Niespecjalnie przepadamy za mięsem, więc w drodze do Sienny odpuścimy sobie pappardelle z dziczyzną, ale z pewnością nie przepuścimy ciasteczkom o dźwięcznej nazwie cavallucci i skusimy się na kawałek panforte. Jeśli nasze wątroby będą jeszcze sprawnie funkcjonować, smak toskańskich pyszności spłukiwać będziemy leniwie sączonym Brunello di Montalcino lub Vernaccia di San Gimignano. Zresztą, skoro będziemy już w Toskanii zawadzimy być może także o Ligurię, znaną ze swych ziół, dzikich szparagów, warzyw i owoców morza. Tam skusimy się na pewno na pierożki z karczochami, które popijemy kieliszkiem naszego ulubionego, gęstego Barollo z okolic Piemontu.
Aby odpocząć po trudach zwiedzania Toskanii i jej urokliwych restauracji, pewnie wyskoczymy na chwilę do Azji. Marzą nam się Indie, z ich bogatą kulturą, zabytkami i – rzecz nie bez znaczenia – niezwykle oryginalną oraz zróżnicowaną kuchnią. Chętnie nauczymy się jej smaków i poznamy sekrety kompozycji przypraw. Oczywiście, bliskie spotkanie z hinduską kuchnią będą jedynie drobną interludą między zwiedzaniem Taj Mahal, Amritsar, Udaipur, poszukiwaniem pogłębionej duchowości w Varanasi, czy praktykowaniem jogi w Majsurze. Jak już będziemy się tłuc taki kawał drogi, pewnie warto będzie także zawadzić o Chiny, Tajlandię, Wietnam i Japonię, ale ostatecznej decyzji jeszcze nie podjęliśmy.
W trakcie naszych orientalnych podróży, znajdziemy chyba także czas, żeby odwiedzić Malediwy, pod warunkiem, że do tego czasu zupełnie już nie znikną pod wodą. Nie dlatego, że słyną one z jakiś kulinarnych ekscesów, ale z uwagi na piękno podwodnego świata, który można tam podziwiać. Na jednej z tamtejszych wysepek zaplanowaliśmy małe śniadanie na bezludnej łasze białego piasku, na którą podczas odpływu uczynni pracownicy tamtejszych restauracji wiozą turystów, spragnionych romantycznego posiłku tête-à-tête z panoramicznym widokiem na bezkres oceanu. W takiej scenerii nie będziemy nawet wymagali jakiegoś specjalnego śniadania – wystarczą świeże truskawki z bitą śmietaną i kieliszkiem Dom Pérignon. Jeżeli usłużni pracownicy malediwskiej restauracji zdążą przypłynąć po nas przed przypływem, w drodze powrotnej zawadzimy pewnie o Los Angeles i San Francisco, aby popróbować typowo amerykańskich nachos, burritos i fajitas, a także odwiedzimy pobliską dolinę Napa, gdzie tak dobrze udaje się tamtejszy, mocno korzenny Zinfandel.
Oczywiście zagraniczne peregrynacje będą jedynie urozmaiceniem podróży krajowych, bo jest jeszcze całkiem sporo miejsc, których odwiedzić nie zdążyliśmy i regionalnych specjałów, których nie spróbowaliśmy lub na które i tak zawsze mamy ochotę. Wpadać będziemy zatem na Podlasie na kartacze z serem, pierekaczewniki z twarogiem i rodzynkami i kibiny z kapustą. Na Podhalu popijać będziemy bombolki z miodem dzbankiem żyntycy. Jadąc z Podhala (pewnie już jakąś super nową autostradą), odwiedzać będziemy Wielkopolskę, bo tam czekają na nas żelazne prażoki, ciupka z grochem i auflauf.
Zarysowawszy tak ambitne plany, zdaliśmy sobie sprawę, że najprawdopodobniej do ich realizacji potrzebne będą jakieś środki. Nie ukrywajmy, że nie chodzi tu tylko i wyłącznie o bilety Narodowego Banku Polskiego, ale pewnie także o dużą ilość banknotów z Benjaminem Fraklinem, który sam był znanym smakoszem i pewnie chętnie zostałby patronem naszych kulinarnych podróży. Oczywiście, pokładamy nasze nadzieje w ZUS-ie, ale na wszelki wypadek zapoznaliśmy się z kilkoma poradnikami, które w prosty i klarowny sposób instruują, jak zapewnić sobie dostatnie życie na emeryturze. Kilka zawartych tam rad trafiło nam nawet do przekonania.
Jako miłośnikom gotowania i dobrego jedzenia, szczególnie przemówiła do nas porada, aby nie wkładać wszystkich jabłek do jednego koszyka. Obiecaliśmy sobie zatem, że będziemy szczególną uwagę zwracać na coś, co w poradnikach nazwano „dywersyfikacją portfela inwestycyjnego poprzez lokowanie równoległe w obligacjach skarbowych i korporacyjnych, akcjach i funduszach akcyjnych oraz surowcach i funduszach surowcowych”. To ostatnie powinno być szczególnie proste, jako że zawsze mamy w domu sporą ilość rozmaitych surowców. Do naszej wyobraźni przemówiła również zasada dzielenia na trzy, zgodnie z którą wszystkie wolne środki gotówkowe trzeba co miesiąc dzielić na trzy równe części. Pierwszą część inwestować trzeba długoterminowo, np. w akcje, fundusze emerytalne, lokaty strukturyzowane, licząc się z tym, że bez strat szybkiego dostępu do tych środków nie będzie. Drugą – warto trzymać w inwestycjach o dużej płynności, na wypadek gdyby potrzebny był nagły dostęp do gotówki, a więc w lokatach i obligacjach. Trzecią – można wydać na bieżące przyjemności i realizację marzeń. Do gustu przypadła nam zwłaszcza ta trzecia kupka, bo marzeń mamy wiele i lubimy sprawiać sobie bieżące przyjemności. Jedyny problem, że w poradniku nie napisali, skąd co miesiąc wziąć wolne środki gotówkowe, ale pewnie musimy jeszcze trochę poczytać.
Bardzo spodobała nam się również strategia lansowana przez ministra Rostowskiego, zachęcającego do inwestowania w dzieci, które po osiągnięciu przez nas odpowiedniego wieku zajmą się naszym dobrostanem i realizacją emerytalnych marzeń. Jako szczęśliwi posiadacze rozkosznej dwójeczki potomstwa (szkoda, że nie pomyśleliśmy o tym wcześniej i nie machnęliśmy szósteczki), zaczęliśmy natychmiast wprowadzać rady ministra w życie, wpajając w nasze pociechy ideę przelewów powrotnych. Idea jest prosta, choć szeroko otwarte oczy naszych dzieci świadczyć mogą, że nie tak prosta, jak się nam początkowo wydawało. Polega ona mianowicie na tym, że ponoszone przez rodziców koszty wychowania i wykształcenia nasza progenitura zwracać będzie w formie przelewów na wskazane przez nas konto. Nie możemy się już doczekać tej chwili, kiedy do wysłanego dzieciom selfie będziemy mogli dopisać: „Hawaje są bardzo fajne, ale trochę drogie. Doślijcie jeszcze jakieś 3-4 tysie. Całujemy. Wasi rodzice.”
Jako osoby obdarzone pewnym sceptycyzmem jesteśmy w stanie wyobrazić sobie, że nie wszystkie nasze założenia mogą się ziścić. ZUS z pewnością wywiąże się ze swoich zobowiązań, podobnie jak nasze dzieci, ale może okazać się, że i tak trzeba będzie wypracować emerytalny plan B. Na wypadek gdyby wiek emerytalny został przesunięty do 95 lat, inwestujemy więc w zdrowie. Pilnie uczęszczamy na zajęcia jogi, dzięki którym uzyskujemy nie tylko siłę i elastyczność, ale również spokój wewnętrzny i obojętność wobec ulotnych wszakże uroków świata zewnętrznego. Biegamy, spacerujemy, jeździmy na rowerze i nartach, a na wakacjach zamiast upijać się co wieczór do nieprzytomności i objadać karkówką, stajemy się ucieleśnieniem umiaru i rozsądku. Zainwestowaliśmy także w kanały tematyczne w telewizji, dzięki którym bez ruszania z domu możemy poznawać najbardziej nawet egzotyczne kraje. Dodatkowo, od czasu do czasu testujemy przepisy oparte na ziemniakach i brukwi, na wypadek gdyby codziennie nie stać nas było na homary, szparagi i tagliatelle z czarnymi truflami.
Emerytalny plan B nie wygląda więc wcale tak strasznie, zwłaszcza że dania z ziemniaków i brukwi nie są takie najgorsze. Wszystkim przyszłym emerytom, niezależnie od tego, który plan emerytalny im wypali, polecamy szczególnie nasz pasztet z brukwi i pieczone ziemniaki.
Brukiew myjemy i gotujemy w osolonej wodzie, aż będzie miękka. Następnie przestudzamy ją, obieramy ze skórki i rozdrabniamy blenderem. Cebulę kroimy w drobną kostkę i podsmażamy na rozgrzanym oleju. Kiedy cebula zacznie nabierać złotego koloru, dodajemy do niej posiekaną w drobną kostkę paprykę i smażymy jeszcze przez ok. 7-10 minut. Zdejmujemy patelnię z ognia i dodajemy posiekany rozmaryn oraz oliwki i ostawiamy na 10 minut. Następnie dokładnie mieszamy rozdrobnioną brukiew, kaszę jaglaną, cebulę z papryką, rozmarynem i oliwkami. Doprawiamy do smaku solą i czarnym pieprzem. Dodajemy mąkę oraz jajka i jeszcze raz bardzo dokładnie mieszamy. Tak powstałą masę wykładamy do rynienki posmarowanej tłuszczem i oprószonej mąką. Pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 160 stopni przez ok. godzinę, aż wierzch pasztetu delikatnie się zarumieni.
Umyte ziemniaki kroimy wzdłuż i zapiekamy zaokrągloną stroną do góry w piekarniku rozgrzanym do ok. 180 stopni. Kiedy ziemniaki się pieką, przygotowujemy farsz. Pokrojoną cebulę, oliwki, czosnek i paprykę wrzucamy na rozgrzany olej i smażymy przez ok. 10 minut. Dodajemy pocięte suszone pomidory, trochę posiekanego rozmarynu, mieszamy i doprawiamy do smaku solą i pieprzem. Upieczone ziemniaki wyjmujemy z piekarnika i wykładamy na blachę przykrytą papierem do pieczenia ułożone płaską stroną do góry. Na każdy ziemniak nakładamy łyżką trochę farszu i posypujemy parmezanem. Wstawiamy ponownie do gorącego piekarnika na ok. 10 minut. Po wyjęciu z pieca posypujemy resztą rozmarynu.