Skąd przyszła do nas ta moda? Trudno powiedzieć. BYO – czyli „Bring Your Own” wywodzi się oczywiście z angielskiego i oznacza konsumpcje przyniesionego przez siebie własnego jedzenia lub alkoholu. Nie chodzi tu bynajmniej wyłącznie o popularne np. w Australii miejsca, gdzie przychodzi się coś zjeść, ale alkohol do jedzenia przynosi się własny. BYO to również zwyczaj przynoszenia własnego jedzenia do pracy, który zastępuje odżywianie się w biurowej stołówce czy wychodzenie na szybki korpo-lunch na mieście. W Polsce moda ta miała oczywiście początkowo pod górkę. W końcu, sieci fast-foodów, barów sałatkowych czy sushi barów są u nas zjawiskiem ciągle relatywnie nowym i niektórym ciągle jeszcze wydaje się, że w dobrym tonie jest wyskoczyć w przerwie na lunch do Mc Donalda czy zamówić do biura pizzę lub – w wersji bogatszej, dla menadżerów – sushi. Coraz częściej jednak, wzorem amerykańskich czy zachodnioeuropejskich kolegów – nasze białe kołnierzyki ochoczo przynoszą do swoich biur pudełeczka z domowym jedzeniem, które potem ze smakiem zajadają podczas przerwy.
Początkowo może to wzbudzać niejakie zdziwienie. Ale wystarczy, aby z biurowej kuchni zaczął roznosić się ponętny zapach domowych pierogów, albo po oczach uderzyły wszystkie smakowite kolory własnoręcznie przygotowanej sałatki, żeby jedzący kupną pizzę kolega z niemą prośbą w oku zaczął wypytywać, jakie to pyszności jemy dzisiaj na lunch. Ani się człowiek obejrzy i nagle zbiera się w biurze masa krytyczna – koleżanka przyniesie własnoręcznie zrobione drożdżowe ciasto, kolega pochwali się pomysłową sałatką własnej roboty – i okazuje się, że na rytualne wyjścia na miasto jakoś brakuje chętnych.
Stołowanie się na mieście ma swoje uroki, szczególnie jeśli unikamy śmieciowego jedzenia. Czasem można dzięki temu poznać jakąś nową, ciekawą kombinację smakową, czy dać się zauroczyć atmosferą klimatycznego miejsca. BYO ma jednak niezaprzeczalne zalety. Po pierwsze, co nawet w największych korporacjach wcale bez znaczenia nie jest, oszczędzamy całkiem sporo pieniędzy. Jedzenie na mieście w naszym kraju ciągle do tanich rozrywek nie należy, zwłaszcza jeśli nie chcemy jeść byle czego. Po drugie, możemy jeść to, co naprawdę lubimy, z taką ilością przypraw, jakie toleruje nasz organizm i w takich ilościach, jakich faktycznie potrzebujemy. Po trzecie, mamy szansę jeść zdrowo i smacznie. W końcu sami przygotowujemy własne posiłki (ewentualnie robi to dla nas bardziej kulinarnie utalentowana kochająca osoba), mamy więc całkowitą kontrolę nad doborem menu. Po czwarte, wreszcie, BYO jest idealnym lub właściwie jedynym rozwiązaniem dla osób, które są na diecie. I nie chodzi tu tylko o tych wszystkich, którzy w ramach noworocznych postanowień zrzucają wagę, ale także o tych, którzy nie tolerują np. glutenu, nabiału, skorupiaków lub orzechów albo są wegetarianami. Często osoby takie, jedząc na mieście, musiałyby szczegółowy wypytywać kelnera o skład zamawianych potraw, bez żadnych zresztą gwarancji, że ten będzie wiedział czy kucharz nie zagęścił czasem sosu łyżką mąki, albo nie dodał do sajgonek resztek z wczorajszych krewetek.
Moda na BYO ma jeszcze jedną, bliską naszemu sercu zaletę: pobudza do kulinarnej kreatywności. W końcu, siedząc w domu przed telewizorem można zjeść byle jaką kanapkę z serem. Ale kiedy robi się coś do pracy, gdzie w talerz może zajrzeć atrakcyjny kolega lub koleżanka, człowiek podświadomie bardziej stara się przygotować coś oryginalnego i smakowicie wyglądającego. A zatem moda na BYO nie jest wcale taka zła. Tylko jak to powiedzieć po polsku?
Wszystkim, którzy poszukują w miarę prostych i ciekawych pomysłów na BYO polecamy kilka naszych przepisów, które w sam nadają się na biurowy lunch: