Wojna okładkowa trwa w najlepsze. Jednak podbijanie stawki na pierwszych stronach każe zapytać o intencje autorów, oburzenie na przeciwnika stawia pod znakiem zapytania własną szczerość, brnięcie w okładkową wojnę niby nas prowokuje, a bardziej pewnie stępia wrażliwość i jest niszczące dla kultury.
Niby nic dziwnego, reakcja Tomasza Lisa na ostatnią okładkę „W Sieci” jest zasadna. – Wkrótce sprawa trafi do sądu, pozostaje napisanie pozwu i oszacowanie roszczeń. Ponieważ o tej okładce informują największe portale mające miliony odbiorców, a omawiana jest ona także w programach radiowych mających olbrzymią rzeszę słuchaczy, będę się domagał wysokiego odszkodowania – mówi naczelny „Newsweeka”, bo „W Sieci” pokazało go jako Goebbelsa, który trzyma w garści ociekający keczupem różaniec (Joseph Goebbels był twórcą hitlerowskiej propagandy i jednym z najbliższych współpracowników Führera).
Przy okazji oburzenia z powodu obecnej okładki „W Sieci” nie zapominajmy o głośnej okładce, która rozpalała emocje rok temu. Z pierwszej strony „Newsweeka” patrzył na nas Antoni Macierewicz ustylizowany na taliba, a może – charakterystyczna broda – na samego bin Ladena. Patrzył mętnym wzrokiem, a podpis wołał: „Amok”.
Podniosło się oburzenie, padła zapowiedź procesu. Tymczasem Rada Etyki Mediów nie dopatrzyła się naruszenia zasad z Karty Etycznej Mediów. Uznała, że „okładka jest graficznym komentarzem odnoszącym się do działalności i radykalnych publicznych wypowiedzi krytykowanego w ten sposób polityka”. Zdaniem Rady dziennikarz równie dobrze mógłby napisać, że polityk „postępuje jak talib”, co mogłoby rodzić wątpliwości, ale nie zarzut złamania zasad etyki dziennikarskiej.
Rada podkreśliła, że orzecznictwo zarówno polskich sądów, jak i Europejskiego Trybunału w Strasburgu jednoznacznie wskazuje, że politycy (a także osoby publiczne spoza polityki) powinni cechować się „grubszą skórą” w odniesieniu do zarzutów naruszenia dóbr osobistych, zwłaszcza wtedy, gdy atmosfera sporu jest wysoka, a oni sami przykładają do tego rękę. „Każda karykatura uwypukla to, co jej autor chce podkreślić lub ośmieszyć – i nie można tego uważać za manipulację” – uzasadniała REM.
Stając dziś po stronie Tomasza Lisa moglibyśmy powiedzieć, że Hitler i jego wyznawcy nie mają sobie równych w historii, zatem odwoływanie się do nich jest odrażające i zasługuje na szczególne potępienie. Ale czy nie możemy tego samego powiedzieć o bin Ladenie i jego szajce, a znaleźć się w skórze Antoniego Macierewicza? Być może nie – i zaczniemy wyjaśniać sobie wyższość Goebbelsa nad bin Ladenem czy odwrotnie. Każdy będzie bronił ulubionej okładki, a za biurkiem wymyślał kolejne. Wojna okładkowa będzie trwać w najlepsze, a każdemu z nas będzie wszystko jedno, czy poszło o Holocaust czy World Trade Center, kto jest czemu winien i co z tym wspólnego mają Lis z Macierewiczem.
Takiego sporu potrzebujemy i chcemy? Podbijanie stawki na pierwszych stronach - kto da więcej! - każe zapytać o intencje autorów, oburzenie na przeciwnika stawia pod znakiem zapytania własną szczerość, brnięcie w okładkową wojnę niby nas prowokuje, a bardziej pewnie stępia wrażliwość i jest niszczące dla kultury.