Jesteśmy na dobrej drodze do tego, by w kampanii przed wyborami do europarlamentu kłócić się o politykę krajową, a nie europejską. Tymczasem rola Parlamentu Europejskiego przez ostatnie lata wzrosła. Wybór dobrej polskiej reprezentacji jest ważniejszy, niż się powszechnie wydaje.
W środę prezydent Bronisław Komorowski oficjalnie ogłosił datę wyborów do Parlamentu Europejskiego, a już następnego dnia poznaliśmy wyniki sondażu TNS Polska, które pokazują poparcie dla partii startujących w eurowyborach.
Ogłoszenie sondażowego sukcesu PiS (29 proc. głosów poparcia, przy 19-procentowym poparciu dla PO) następuje po weekendowym kongresie partii, na którym Jarosław Kaczyński zaprezentował swój program. To oznacza, że ofensywa PiS nadaje ton kampanii wyborczej, która stała się pełnokrwistą walką o przejęcie rządów – ale w kraju.
Bo program PiS pasuje bardziej do wyborów do Sejmu które odbędą się w 2015 roku, a nie do wyborów do Parlament Europejski. Ten ostatni nie zajmuje się „systemem Tuska”, CBA, wiekiem emerytalnym Polaków, łączeniem funkcji prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości w Alejach Ujazdowskich ani promowaniem ideologii gender. PiS prowadzi własną kampanię, która z Parlamentem Europejskim ma niewiele wspólnego.
Z politycznego punktu widzenia ma to sens, ponieważ sprawy krajowe bardziej nas rozpalają niż europejskie. Cztery lata temu europarlamentarzystów wybierało niewiele ponad 24 proc. uprawnionych. Jak wynika z badań Instytutu Spraw Publicznych, aż 70 proc. Polaków nie potrafi wymienić nazwiska ani jednego polskiego europosła. Tylko czterech na dziesięciu Polaków wie, że to oni sami – obywatele – wybierają posłów do Parlamentu Europejskiego w wyborach powszechnych. Dlatego dzięki trzymaniu się spraw polityki wewnętrznej Jarosław Kaczyński może skuteczniej mobilizować wyborców w walce o europejskie mandaty.
Tak prowadzona kampania wyborcza – jeżeli nutę podchwycą pozostałe partie – grozi osłabieniem polskiej pozycji w Parlamencie Europejskim, którego rola w ostatnich latach znacznie wzrosła. Potrzebujemy w nim kompetentnych posłów, bo szacuje się, że aż trzy czwarte procent polskiego prawa powstaje w konsekwencji zapisów prawa unijnego. To, czym zajmuje się Sejm, zależy od kompetencji i pracowitości 51 polskich europosłów. Dlatego nie pytajmy kandydatów, co myślą o gender. Pytajmy, czy znają angielski.
Jeżeli podporządkujemy wybory do Parlamentu Europejskiego logice wewnętrznej kłótni politycznej, możemy stracić okazję wybrania dobrej reprezentacji, która zadba o polskie i wspólnotowe interesy. Taka reprezentacja powinna w umieć się między sobą porozumieć, by w sprawach ważnych reprezentować Polskę jednym głosem, a nie manifestować swoją partyjną niechęć na europejskim forum.
Dobrze, aby politycy zdali sobie z tego sprawę.
Autor jest redaktorem naczelnym magazynu na iPada "W Punkt"