Zapraszam w imieniu swoim i prowadzącej wywiad MAŁGORZATY BORKOWSKIEJ do przeczytania pierwotnej, nie skróconej wersji wywiadu, który ukazał się w Trybunie Ludu w październiku 2013.
Małgorzata Borkowska - Pod koniec sierpnia w sztokholmskiej galerii Husby Konsthall otworzyła się wystawa prezentująca m.in. twoją pracę „Widziałam swoją śmierć” będącą m. in. symulacją twojego pogrzebu. Ponad dekadę temu ta praca wywołała w Polsce skandal. Dlaczego?
Zuzanna Janin - Ponieważ przekroczyła wiele granic: wyszła z galerii w przestrzeń miejską z propozycją refleksyjną, a nie rozrywkowo-przyjemną, podjęła dyskurs z pustą obrzędowością, wykluczającą prawdziwe emocje, a tym samym głębokie myślenie, poruszyła naturalne lęki, podważyła tabu, zarówno samej śmierci jak i ceremonii pogrzebu, bo ta ceremonia jest w naszym obyczaju mocno stabuizowana, zagarnięta, sformatowana, nieosobista, jest w niej głębokie poczucie braku atakujące z różnych stron i jednocześnie pragnienie intymności. Te sprzeczności i te emocje dodają opresyjności już i tak tragicznemu wydarzeniu jakim jest utrata człowieka. To w imieniu ludzi starych, umierających i niesłuchanych zrobiłam tę pracę. Żeby stali się widoczni. Weszli w życie. A nikt nie słucha starych, chorych, brzydkich, samotnych, potrzebujących wsparcia i zrozumienia - to są ludzie wykluczeni, przymuszeni do milczenia, "niepotrzebni". Zresztą moja praca miała być świecką, własną intelektualną wizualizacją rozmyślań o śmierci.
MB - Własną?
ZJ - Tak. Własną. Intelektualną. Rozumową. Prawdziwą i szczerą. W instalacji galeryjnej ta część z akcji na cmentarzu „Ceremonia” jest zderzana z filmem „Zabawy”, pokazującym coś bardzo radosnego zwykłego - ludzi bawiących się na karuzelach, basenach, w ciepłych falach morskich. Te obrazy z realnych wakacji, przywodzą na myśl wszelkie wizje „nieba”, raju”, zresztą tak się te wakacje reklamuje – „rajskie wakacje”. A to właśnie dzieje się z nami tu i teraz. Od nas wiele zależy, czy stwarzamy sobie i innym raj czy piekło na ziemi. Jednocześnie wydaje mi się dość opresyjne, jak bardzo sztywne są ceremonie, w których uczestniczymy. Na pogrzebie nie możesz słuchać swojej muzyki, nie możesz zaaranżować po swojemu własnej ceremonii, własnego przeżywania w otoczeniu bliskim Tobie i osobie zmarłej - zawsze będzie to witane grymasem niezadowolenia, zdziwienia, niechęci ze strony organizatora czyli de facto księdza i organisty. Moja praca krytycznie pokazała sferę niemal całkowicie kontrolowaną przez instytucje związane z religią, Nie wiem, czy wiesz ale np. stołeczne Powązki są pod zarządem kościoła, a nie miasta i musiałam się oczywiście zwrócić do Zarządu Cmentarza o pozwolenie na kręcenie filmu eksperymentalnego. Uzyskałam je płacąc stawkę jak za normalny pogrzeb.
MB - Czyli zapłaciłaś za możliwość kręcenia swojego filmu na cmentarzu?
ZJ - Tak. Oczywiście. Na terenie zarządzanym przez kościół katolicki płacisz za wszystko. Nawet jak nie masz pieniędzy. Nie pochowasz rodziny bez pieniędzy... za zgodę na wynajęcie cmentarza do celów filmowych oczywiście też. Każdy chcąc kręcić scenę na cmentarzu może, a nawet musi to zrobić. Ja też. W 2001 r. nieoczekiwanie odziedziczyłam stary, zaniedbany grób na Powązkach. Wymagał remontu i dało się zajrzeć do środka. Stanęłam nad nim…i przyznam, że było przeżycie mocne… To spojrzenie w dól, zmieniło radykalnie optykę widzenia, przedtem "przed siebie", jak w ikonografii statecznej sztuki renesansowej, czy "w niebo" jak w ikonografii np. cukierkowego malarstwa religijnego XIX w. A teraz ta zmiana kierunku padania wzroku - spojrzenie w dół, niespotykana przedtem kompozycja. Ten kierunek patrzenia wiele zmienia w postrzeganiu otoczenia.....
Przy okazji zobaczyłam też jak to wygląda technicznie - na starych Powązkach dominują groby „piwniczne” – malutkie, ceglane piwniczki, z miejscami na trumny stawiane jedna nad drugą. Stojąc nad tym otwartym grobem, w którym murowano nowe ściany, nieuchronnie pomyślałam „Widzę swój grób” i stąd powstał tytuł projektu „Widziałam swoją śmierć” – praca stała się zrealizowaniem i następnie przeniesieniem na formę wizualną zbioru refleksji o śmierci; wyobrażamy sobie swoją śmierć, własny pogrzeb, niektórzy wierzą, że go zobaczą z „tamtego świata” (właśnie "gdzieś z góry"), inni myślą o osobach, które zostaną i co będą robić, niektórych przeraża smutek innych i dlatego boją się swojego odejścia. Inni myślą, o tym jak chcieliby umrzeć; koniecznie bez cierpienia. W efekcie to praca o zobaczeniu niemożliwego – siebie jako zmarłej osoby i intymnej ceremonii własnego pożegnania. Jednak oczywiście to jest ceremonia dla żywych - żegnają ci, co zostaną… i niestety mają pewną sformatowaną propozycję: pogrzeb od-religijny albo od-militarny. Widać to było przy okazji katastrofy w Smoleńsku. Dla mnie taką własną niesformatowaną częścią pożegnania był tylko przejazd niekończącego się orszaku samochodów przez Warszawę, kiedy ciała ofiar katastrofy lotniczej w trumnach wróciły do Polski. Ten obraz, kiedy ofiary katastrofy znalazły się na szlaku naszych codziennych trosk, drogi do domu, pracy, zabawy był najbardziej wymowny. Gdybyśmy takim go zostawili, oddalibyśmy zmarłym szacunek, a sobie wiele głębokiej refleksji. Wtedy na chwilę, w ciszy włączyliśmy ich w naszą codzienność, w życie. Ich śmierć była nagła i przypadkowa, ale była też zwykłą konsekwencją wypadku, a jak widać wiele osób z tą normalnością skutku katastrofy nie może sobie poradzić… Wracając do mojej pracy – uderzyłam w tę właśnie strunę - chciałam zrobić pracę-badanie prowokującą do dyskusji o tym, czy w Polsce śmierć i pogrzeb jest kwestią osobistą, świecką, intymną, pogodzoną i normalną czy nie. Reakcje wtedy, i to co się dzieje nadal wokół pojęcia „śmierci” pokazały, moim zdaniem, że nie.
MB - Skąd to zainteresowanie problemem śmierci?
ZJ - To nie jest jakieś szczególne zainteresowanie, raczej wciągnięcie tego wypartego problemu w pełne postrzeganie mnie, jako osoby, jednostki na tym świecie, mojego życia, które nie jest pełne bez śmierci. Pierwszy raz zetknęłam się ze śmiercią w przedszkolu. miałam chyba 5 lat, kiedy mojej najlepszej przyjaciółce Beatce, zmarł tata. Pamiętam, że starałam się stale trzymać ją za rękę, nie puszczać, by nie była sama. Nie rozumiałam tego, co się stało. Ale gdzieś głęboko rozumiałam, co to jest samotność i jak bardzo może boleć. Widziałam jej smutek i tego nigdy nie zapomnę... Trochę jest tak, że myślę o śmierci zawsze, ale to myślenie stało się jeszcze inne, zaczęło mnie dotyczyć, odkąd pojawiła się w moim życiu wielka miłość, jak zmarło moje pierwsze dziecko i potem pojawiła się moja córka na świecie. Bardzo racjonalnie i zwyczajnie pojawił się lęk. Ale też w jakimś stresie, panice pojawił się strach, świadomość - pamiętam, że jak ją karmiłam myśląc z przerażeniem, co zrobię jeśli ona mi umrze. Wyobrażałam sobie taką maleńką trumienkę mieszącą się na rękach.... Tak, myślę o śmierci jako matka i człowiek. Im jestem szczęśliwsza i mocniej to odczuwam, tym głębiej zastanawiam się nad nieuniknionym końcem: „Umrę”. To mi wcale nie przeszkadza być wesołą, optymistyczną osobą. Myślę, że to pewien stopień samoświadomości. Większość moich rzeźb, rysunków, instalacji opowiada o czasie i o przemijaniu. Skoro podejmowałam ten temat, to wcześniej czy później musiałam dojść do śmierci, będącej zamknięciem czasu. Chciałam pokazać „koniec czasu”. Nie dziwię się, że ta praca wywołała burzę, choć pioruny nadeszły z zupełnie innej strony, niż się spodziewałam.
[bMB - ]Podobno łatwo było we wszystko uwierzyć.[/b]
ZJ - I tak i nie. Ksiądz, u którego prosiłam o zgodę na kręcenie filmu, sam się zgłosił do mnie i przyszedł na pogrzeb na ochotnika. Dziennikarze przyszli z mikrofonem, aby zarejestrować zaszokowanie ludzi, których to oni informowali od razu na cmentarzu, że wzięli udział w performansie. Ja nic, o tej ich medialnej akcji, poza moimi plecami, nie wiedziałam… Nie przewidziałam, że ludzie, którzy mnie znali i pisali o sztuce wejdą wprost w akcję artystyczną ze „swoimi metodami medialnymi” i mi ją zdeformują. Rozumiem, że moja praca była prowokacyjna, ale skierowałam ją do ludzi, w których potencjał intelektualny i duchowy wierzyłam - chciałam ich sprowokować do poważnej, intelektualnej, rozsądnej rozmowy, tymczasem część z nich zareagowała kuriozalnie, bezrefleksyjnie, za przeproszeniem, co dla mnie było szokujące. Oczywiście były i reakcje ciekawe: niektórzy znajomi od razu podzielili się ze mną swoimi myślami, pytali, dzielili się swoimi odczuciami, podjęli dyskusję. Były i rzeczy niezwykle - jedna osoba wręcz mnie przepraszała, że nie miała czasu i bardzo żałuje, ale nie była na pogrzebie i że zrozumiałą, że każdy fakt, nawet intymny, prywatny może być jawny, jak jej nieobecność, i jak fakty mogą się okazać inne, niż człowiek się spodziewa. To były niezwykle rozmowy. Potem powstały teksty, prace analizujące ten projekt, książki, katalogi. W końcu zrobiło się normalnie - tak jak zakładałam. Spotykałam ludzi dyskutujących o moje pracy w Sydney, Nowym Jorku, Berlinie. Dostałam zaproszenia do różnych galerii, na spotkania, w kraju i zagranicą i okazywało się, że praca wywołuje dokładnie taką reakcję, o jaką mi chodziło – dyskusję, a nie rozpaczliwe krzyki. Ostatecznie została ona zakupiona do dwóch bardzo dobrych kolekcji – berlińskiej Hoffman Sammlung i włoskiej La Gaya, potem do Znaków Czasu i nagle w Polsce zaczął zmieniać się oficjalny odbiór tej instalacji. Dla mnie to interesujące, że po 10 latach ciągle o tym rozmawiamy i nieustannie okazuje się, że uderzone problemy są ciągle żywe i prowokują do dyskusji.
MB - Pewnie dlatego, że złamałaś tabu, bo zarówno ona jak i wywołana nią reakcja pokazały polski kult śmierci, objawiający się m. in. rozmaitymi rekonstrukcjami i inscenizacjami, m. in. Rzezi Wołyńskiej czy walk z Powstania Warszawskiego.
ZJ - Rekonstrukcje mają w sobie coś z ludycznej zabawy, mieszanki okrucieństwa i dziecinady. Mało osób wie, że „Widziałam swoją śmierć” mimo, że jest pracą nie-narracyjną, to ma w sobie wiele ukrytych konotacji do pamięci osobistej, ale też nawiązuje do faktów historycznych, ale w nieoczywisty sposób… Np. co najmniej dwóch kolegów mojego dziadka - powstańca warszawskiego - zorganizowało fikcyjne pogrzeby na Powązkach, żeby Gestapo za nimi nie chodziło. Znane są przypadki sfingowanych pogrzebów powstańców styczniowych – jednego dokonał artysta powstaniec i dzięki temu nie poszedł na zsyłkę. Powstał ostatnio film o innym, który z zsyłki próbował się wydostać tym sposobem. Oczywiście działy się takie akcje także w obszarze sztuki - wśród surrealistów w latach 30. XX w, do czego się zresztą odwołałam się pośrednio, bo uważam, że w poszarpanej historii sztuki w Polsce, jest naturalnym zainteresowanie artystów surrealizmem i DADA. To się musi „wysycić” kulturowo, i to się dzieje teraz. Sfingowane ceremonie pogrzebowe odbywały się w rożnych kontekstach, np. Gianni Motti, wspaniały artysta szwajcarski, zrobił swój pogrzeb w tradycyjnym obrządku swojej rodzinnej wsi w Alpach, ale jednak inaczej niż ja i nic o sobie nie wiedzieliśmy. Ale i tak nie rozumiem, czemu przez ostatnie 10 lat nikt mnie o to nie zapytał w tym kraju.... Nie zmienia to faktu, że w naszej historii trup słał się gęsto i wspomnienie śmierci stało naturalnym elementem manipulacji, nacisku i polityki. Mogłabym powiedzieć, że do fikcyjnego i prawdziwego umierania „historycznego”, dodałam fikcyjną śmierć w imię indywidualizmu i wolności sztuki, tzn.: zwróciłam uwagę na zwykłe umieranie: w łóżku, ze starości, cicho. Na zwykłe życie. I zwykłą śmierć. Odwrócenie się od kultu śmierci, na rzecz włączenia śmierci do życia. Bo unikanie wiedzy o śmierci jest przeciwskuteczne, a zabawy ze śmiercią niebezpieczne. Chciałam pokazać coś, co zazwyczaj wypieramy, bo śmierć jest skomplikowanym, trudnym, bolesnym aktem, który nas wszystkich czeka, ale w naszej kulturze progresywnej wypchnęliśmy ją ze sfery świadomości, jednocześnie ciągle kultywujemy śmierć w myśleniu konserwatywnym, w walce, ceremoniał poprzez zmarłych, wspomnienie śmierci, mordów, a nie ludzi itp. To obłęd! To widać w polityce historycznej, w grach komputerowych, w kinie, w rekonstrukcjach. Dodatkowo kultura komputerowa i filmowa daje złudne wrażenie wieczności - wyobrażamy sobie, że po śmierci człowiek wstaje, otrzepuje się, plama krwi znika… Takie obrazki działają na wyobraźnię, wierzymy, że wszystko, co złe, wydarzy się komuś innemu. Praca taka jak „Widziałam własną śmierć” mocno uderzyła - bo pokazała, że to nie ktoś inny – tylko właśnie ja. Uświadomienie tego jest trudne, dotyka wielu lęków swoich i cudzych, ale też pozwala je oswoić, jak sądzę. Zresztą, dopiero w tym roku zrobiłam pracę bardziej ryzykowną niż tamta – pojechałam do Rosji, do trzech całkiem realnych, ale zmitologizowanych miejsc więzienia, zsyłki i śmierci znanych mi osób. W jednym z tych miejsc znajduje się też kolonia karna, w której jest była więziona Masha z Pussy Riot. Znowu chciałam zobaczyć niemożliwe: lęki, mity, zobaczyć, co się dzieje w miejscu, które niezmiennie żyje pojęciem „wykluczenia” przez setki lat. Zobaczyć miejsce lęku.
MB - Sięgasz do faktów z przeszłości i nadajesz im nowoczesną formę, nową wizualizację, nowe znaczenia. Podobnie było z rolą Majki Skowron, dzięki której stałaś się popularną aktorką, a która stała się główną postacią wideo-instalacji. Proponowano Ci kolejne role, ale nie były tylko dwie. Ciężar sławy?
ZJ - I tak i nie. Nie lubiłam popularności. A współpraca z TVP i granie w tym filmie długo wzbudzała we mnie mieszane uczucia. Wiedziałam, co się działo w marcu 1968 r. kiedy spora część przyjaciół moich rodziców wyjechała. Słyszałam o protestach w Gdańsku 1971 r., potem w Radomiu czy w Ursusie. A tu wybrano mnie do filmu młodzieżowego do telewizji, z której się „sączyła propaganda”. To z jednej strony było fajne i zdecydowałam się zagrać Majkę, ale z drugiej oznaczało swoiste rozdwojenie i „kolaborację z reżimową” telewizją. W stanie wojennym niemal wstydziłam się do tego przyznać. Moja rodzina przyjaciele angażowali się w Solidarności, przetrzymywali ukrywających się ludzi, ja sama byłam zaangażowana, byłam w komitecie strajkowym na ASP w Warszawie, w stanie wojennym byłam przesłuchiwano wiele godzin na Mostowskich, siostra Krystyna Antoszkiewicz była mocno zaangażowana, a dopiero po ponad 20 latach od naszej „pokojowej rewolucji”, w zeszłym roku, została odznaczona krzyżem Wolności i Solidarności. Przez te dwie dekady w ogóle jej nie zauważano.
MB - Bo była kobietą?
ZJ - Obecność kobiet… w kluczowych momentach historii jest mocno przemilczana: w Solidarności, czy w np. kobiet w powstaniu warszawskim, a także nawet w styczniowym, które było także walką miejską w stanie wojennym wprowadzonym przez carat – np. w Warszawie. Była to właściwie para-terrorystyczna walka miejska z carskim okupantem, w której brało udział mnóstwo kobiet. Fatalna jest też np. administracja Wikipedii pod tym względem. Administratorzy odrzucają biogramy ważnych kobiet, bo ich nie znają. Nawet kultowe sprawy, jeśli nie dotyczą jakiej promowanej czy modnej dziedziny, są na szarym końcu. Wiele kobiet w Polsce tworzyło edukację, struktury, zajmowało się realizacją celów, ale polska tradycja pisania historii jest porażająco archaiczna i opiera się na liderach z pierwszego szeregu militarnych, który jest ustawiany zwykle bardzo tradycyjny sposób - zmaskulinizowany. Moja siostra została wyparta z historii, bo np. w jej przypadku walka w podziemiu i praca, stres, przekładały się na zdrowie i w czasie stanu wojennego dwa razy poroniła, podobnie jak Henryka Krzywonos. Nagle jej opowieść o starcie i nękaniu ją przez UB, o ciężkiej pracy w podziemiu i stresie, który ją przytłaczał, nie może być narracją ogólną, bo jest stratą „kobiecą”. Co za bzdura! Przecież każde dziecko ma ojca, czyli ojciec też właśnie stracił to dziecko. Czemu w historii tego symbolicznego „naszego ojca i brata” nie ma o tym ani i słowa? To jest zakłamywanie, bajanie o „chłopięcych sprawach”, a nie pisanie wspólnej historii. Sania Ivecovic zrobiła o tym ciekawą pracę dla MSN, a teraz Marta Dzido i Piotr Śliwowski robią bardzo wyczekiwany film: „Solidarność według kobiet”. Ja też przygotowuję nowoczesny film o pamięci – o nieobecnych kobietach z pamiętnika z zsyłki malarza i rewolucjonisty Jasińskiego, który pokażę w Muzeum Narodowym w Krakowie na mojej wystawie indywidualnej.
MB - Chyba trochę przesadzasz z tymi zapomnianymi, mało istotnymi kobietami. Majka była ważną postacią kultury PRL. Cukierkową, ale sympatyczną, do której chętnie się wraca. Sama do niej wróciłaś, nakręciłaś artystyczny serial „Majka z filmu”, w której główną rolę zagrała twoja córka. Wciela się w postać super-bohaterki, która może pojawić się wszędzie, np. jest w dżungli z Marlonem Brando.
ZJ - O, właśnie, a z Wikipedii została usunięta jako mało ważna. A przecież jest podobno kultowa. Majka z filmu jest przeze mnie obdarzona nowymi atrybutami – jest to postać głucha na stereotypy, a przede wszystkim na piętno „szaleństwa”, jakie jej i nie tylko jej, jako dziewczynie nadano. Jest podróżującą przez historię i spotykającą na swojej drodze ważne fikcyjne i realne postacie dziewczyną. W polskiej literaturze, w filmach często pokazuje się wybitne kobiety jako obłąkane, szalone, nie pasujące do nadanych im form wyglądu i zachowania, a także oczywiście miejsca w kulturze i społeczeństwie. A przecież tak naprawdę nie ma „tego jednego miejsca” jest tyle miejsc ile losów, faktów, charakterów, wyborów… To sformatowanie na „szaloną” widać np. w filmie „Dzieje jednego pocisku” opowiadającym o rewolucji z 1905 r. Jedna z tych postaci, Kama (nawiasem mówiąc Kama to rzeka w Rosji, wielki dopływ Wołgi, w głębi Rosji, pod Uralem - tam, gdzie do dziś jest wiele kolonii, łagrów, gdzie Polacy byli zsyłani), no więc Kama ma rzucić bombę w zamachu na namiestnika, a podjęcie się tego zadania jest jakoś dziwnie uwikłane w miłość do cynicznego, demonicznego rewolucjonisty i prowadzi ją do obłędu. Tymczasem jest spora różnica między od-romantyczną narracja, a faktami. Jak między wizją Grottgera pełną duchów i kobiet w białych koszulach, żegnających pięknych młodzieńców, a obrazem powstania, jakie wylania się z odczytania współczesnego historii. Uważam, że taka artystyczna nieodpowiedzialna narracja jest poważnie szkodliwa - artyści są naprawdę odpowiedzialni, za to co robią. Nawet jeśli powieść Andrzeja Struga (Historia jednego pocisku), miała być próbą krytycznego podejścia do działań terrorystycznych, to jednak… czemu właśnie kobietę się „wiktimizuje” i wypycha poza nawias społeczeństwa? Pokutuje gloryfikacja śmierci i ofiary, nawet w pozytywistycznej powieści? Wobec tych faktów współczesna „Majka z filmu” jest super-bohaterką nowoczesności, ikoną bohaterki nieobecnej w historii i kulturze. W moim serialu wykorzystuję sceny z kultowych filmów, np. z „Czasu Apokalipsy”, „Zabriskie Point”, „Stalkera”, „Kawy i papierosów”, we wszystkich tych obrazach jest miejsce dla Majki i jej nieustannej wędrówki do utopijnego lepszego jutra.
MB - To znaczy, że Majka wypełnia lukę nieobecności – pokazujesz ją jako uczestniczkę i świadka ważnych wydarzeń i artefaktów, gdzie przywykliśmy, że dziewczyn nie ma. „To nie miejsce dla grzecznych dziewczynek”?
ZJ - Postawmy pytanie, co to znaczy być „grzeczną” i czy „grzeczność” jest drogą do szczęścia i realizacji? Współczesna Majka pojawia się we wszystkich tych miejscach w kulturze, w których odczuwa się jej realny brak. Jeśli myślisz, że w dżungli Apokalipsy nie było kobiet, to się bardzo mylisz Podejmuję ten temat ponownie w mojej najnowszej pracy, o której wspominałam. To będzie film pokazujący moją podróż do Rosji, do Wiatki i Bierieznik oraz do Usol'a Permskiego do miasta-więzienia, gdzie byli zsyłani np. polscy powstańcy styczniowi, jeńcy niemieccy po II wojnie światowej. Nadal są tam funkcjonujące więzienia. Łagry. W mojej rodzinie zachował się pamiętnik spiskowca i anarchisty – malarza, który poszedł na zsyłkę do Wiatki, a w tym malutkim pamiętniku są sportretowani przez niego przyjaciele zesłańcy, w tym kilka kobiet. W Wiatce, w archiwach okazało się, że był tam zesłany razem z Teofilię Blendkowską, o której nikt nic w Polsce nie wie. Uczestniczyli oni w spisku na namiestnika carskiego Fiodora Berga z 1863 r. i zostali za to zesłani. U Teofili w domu była konstruowana bomba. Ta kobieta nie tylko nie zwariowała, jakby jej „nakazywała” polska tradycja, ale wykazała się wielką odwagą i całkowicie świadomie poszła na zsyłkę zostawiając w domu męża z czwórką dzieci! A w podręcznikach historii ich nie ma. Naukowcy opracowują te „ciemne plamy w historii”, ale włączenie ich do ogólnej narracji – nie następuje. Kobiety muszą pojawić się bardziej licznie w podręcznikach szkolnych. Czy ktoś o tym opowiada? Gdzie w naszej historii i kulturze jest ta narracja?
MB - Nie ma. Ostatnio nasza kultura znów propaguje kult matki-Polki. Ikoną małżonki jest prezydentowa Anna Komorowska siedząca w cieniu męża i wychowująca pięcioro dzieci. Danuta Wałęsowa, która napisała książkę krytyczną wobec męża i nagle stała się supergwiazdą, jest be.
ZJ - No właśnie. Tylko, że tak naprawdę to Wałęsowa akurat jest "Heroine". Ustaliliśmy przecież, że Danuta Wałęsa, z Henryką Krzywonos i Agnieszką Holland nam Polskę uratowały. To już jest fakt. Narracja kulturowa. Teraz pracuję też nad filmem wideo o pamięci, o zapomnieniu, o wykluczeniu. Pokażę go na wystawie „Pamięć. Miejsca. Terytoria” w Krakowie pod koniec roku. To będzie powiązanie historii osobistej z oficjalną narracją, która niekoniecznie zgadza się z faktami i pewne kwestie są w niej ukrywane, np. przemilcza się to, że powstańcy styczniowi dzielili się na dwie grupy: „białych” czyli konserwatystów chcących powrotu do Polski sarmackiej przedrozbiorowej oraz „czerwonych” tj. postępowców chcących budować nowoczesne państwo, bazujące na zasadach zrównoważonego rozwoju. Marks i Engels wysłali z Londynu list poparcia dla polskich powstańców, (zresztą wycofali się z poparcia powstania przeciw caratowi, kiedy arystokracja zyskała zbyt duże wpływy).
MB - Może ten wątek „czerwonych” powstańców jest ukrywany ze względu na Marksa i Engelsa? Obecnie na świecie obaj są na topie, a ich „Manifest komunistyczny” trafił na listę wartościowych dzieł UNESCO. A w Polsce są be.
ZJ - Oni są w Polsce "skompromitowani" ze względu na PRL. Ale gdyby przedefiniować i gruntownie zreformować nasze myślenie o historii, o myśleniu prospołecznym, mogłoby być zupełnie inaczej. Moim zdaniem te anty-komunistyczne nastawienia są podtrzymywanie na nutach sentymentu i emocji, a nie racjonalnego, erudycyjnego myślenia. Zastanawia mnie, jak to jest, że my, Polacy myślimy i zaczynamy wspaniale, ale realizujemy to źle. Zwróć uwagę na to, co się działo po 1989 r. Zrobiliśmy bezkrwawą rewolucję w Polsce, która, co by nie mówić, za PRL zyskała bardzo wiele cywilizacyjnych zdobyczy, np. prawo do szkolnictwa, dostęp do służby zdrowia, szkoły, żłobki, przedszkola, równouprawnienie z dekretu…. A teraz robimy powolną cofkę cywilizacyjną i chcemy się tych zdobyczy pozbyć. Niszczenie ich tylko dlatego, że zrealizowały się w dawnym systemie, od-sowieckim aparatczykowskim, jest absurdalne! O wiele lepiej byłoby je zachować i zbudować na ich bazie coś nowego, a nie cofać się wieki wstecz. Raczej bym spoglądała w kierunku Szwecji, gdzie socjalizm miał charakter indywidualistyczny i pro-nowoczesny, a nie totalitarny jak w tzw. „demoludach”. Poza tym każe dziecko w szkole wie, że Polska ma starsze tradycje socjalistyczne - sięgające Kuźnicy Kołłątajowskiej, Powstania Kościuszkowskiego, polskich jakobinów, pro-społeczną pracę u podstaw po nieudanych powstaniach z kolosalnym zaangażowaniem kobiet z wielkich miast, takie postaci, jak Konstanty Kalinowski, Polak, rewolucjonista, radykał, który jest teraz bohaterem białoruskim, w końcu socjalistę Piłsudskiego i polski PPS. To jest wspaniała, mądra tradycja. Warto ją kontynuować, bez względu na kompromitację karierowiczów w PRL.
MB - Szwedzi są państwem świeckim, a my dryfujemy w stronę katolatyfundium. Politycy wbrew woli społeczeństwa wprowadzają zakaz aborcji, żeby się przypodobać Kościołowi. Wysyłają wojska do Iraku, żeby się przypodobać USA. Najpierw zakazują palenia marihuany, a potem mówią, że jednak jest dobra. Nikt nie pociąga ich do odpowiedzialności za słowa, nie ma myślenia krytycznego.
ZJ - Brak samodzielnego myślenia jest i będzie ściśle związany z brakiem dostępu do kultury i wiedzy, m.in właśnie o sztuce współczesnej. Sztuka, poprzez swoją nie-narracyjność, jak już mówiłam dociera prosto do procesów samodzielnego "nadpisywania" własnej narracji, która jest samodzielnym myśleniem, po prostu. Teraz można się spierać o jakość tej narracji... Ludzie lokują sztukę w sferze ilustracji i archaicznego pojęcia „piękna”, tymczasem jest to wizualizacja procesów, stanów, emocji, pamięci i wiedzy. W sztuce ważne jest przede wszystkim myśl. Sztuka to jest też forpoczta nienazwanych problemów, skrytych myśli i uczuć. W 1999 r. zrobiłam pracę; „Pokój agresji”, to była praca audio - w sali wytapetowanej papierem ściernym można było posłuchać przekleństw w paru językach, ale mówionych z delikatnością i spokojem jakby to były "klepane" litanie… Wtedy jeszcze nie mieliśmy problemu „mowy agresji”, wulgaryzacji przestrzeni wspólnej, ale można było coś zauważyć, przeczuć, że coś się dzieje z naszym językiem i emocjami w nim zawartymi. Minęła dekada, i mamy wielki, wstydliwy problem - Polacy używają na co dzień najwulgarniejszego języka w Europie, jeśli nie na świecie, jakbyśmy źle rozumieli wolność i swobodę. Narzucają wulgaryzację i pauperyzację przestrzeni wspólnej. To jest też efekt braku dostępu do kultury. Dla mnie sztuka współczesna to wizualizacja dająca nam bodziec do samodzielnego myślenia, do dostrzeżenia nienazwanego. W szkole nie uczy się "opatrzenia", interpretacji, kodów sztuk wizualnych, dających narzędzia intelektualne do krytycznego myślenia, wyrabiania spostrzegawczości społecznej, kulturowej. Dla mnie sztuka to właśnie działanie prowokujące myślenie – dlatego w obliczu sztuki jesteśmy największymi indywidualistami – ona prowokuje, odgrzebuje, budzi nasze skojarzenia, pamięć, wiedzę. Jedna osoba przed rzeźbą z waty cukrowej (Słodkie rzeźby) pomyśli o swoim dzieciństwie i o symbolice słodkości, a inna o przemijaniu i śmierci. To wszystko od nas zależy. Sztuka także mocno nas demaskuje; pokazuje jak lustro naszą powierzchowność, uprzedzenia, małość. Tak było nawet z pracą „Widziałam swoją śmierć” – można było się ostro naciąć, praca nie była osadzona w żadnym wzorcu, jej interpretację trzeba było znaleźć na gorąco, głęboko w sobie. W pierwszym odbiorze sztuka działa na niewerbalne odczucia, potem na zmysły, ale w połączeniu ze znajomością kodów szyfrujących oraz z naszą wiedzą i wrażliwością te nienazwane fakty zaczynają być przez nas postrzegane i analizowane.