Podzielę się swoimi spostrzeżeniami, choć nigdy nie czułam się autorytetem w żadnej kwestii, a już na pewno nie specjalistką od osiągania fajnego życia. Ale może właśnie dlatego jest to ciekawe, że komuś takiemu jak ja się udało.
Sukcesem nazywamy osiągnięcie zamierzonego celu, zrealizowanie planu. Więc najpierw ten plan musimy mieć. Ja nigdy nie miałam planu mieć pracowni w której powstają torebki. Ale zawsze chciałam czegoś więcej. Więcej czuć, więcej widzieć, więcej robić. Rodzice pokazali mi, że można żyć niestandardowo, delikatnie mówiąc. Mój tato miał dredy i lakierował motocykle ( robił znacznie więcej, ale wtedy tym się zajmował zawodowo). Nie zapomnę nigdy zapachu szpachli, którą ojciec smarował zbiorniki, ramy i inne części. Potem na stole rozkładał gazety, wyciągał pędzelki których nie wolno było dotykać, bo były zagraniczne i ciężko było takie kupić, robił szkice i malował. Z otwartą gębą patrzyłam i do tej pory nie mogę uwierzyć jak on to tak idealnie robił. Zabytkowe motocykle miały malowane takie ozdobne, złote paski, które ojciec odręcznie robił lepsze, niż specjalne maszynki. Kiedyś ktoś zażyczył sobie trójwymiarowego węża ( u nas w domu mówi się „wąża” odkąd na stacji benzynowej usłyszeliśmy jak ktoś z obsługi krzyczy: „Panie, wąża Pan najechał”) i pomimo braku dostępności ( 20 lat temu) specjalnych farb, preparatów, ojciec tego „wąża” namalował. Wystającego z ramy, zbiornika, błotników, łeb miał na lampie.
Pamiętam jak z braku prasy o tematyce motocyklowej założył z kolegami motocyklową gazetę. Nie narzekał, że te co są, są do bani, nie krytykował na facebooku ( no dobra, nie było, ale i tak by nie krytykował), tylko założył swoją, taką jaką chciał. Pierwsze numery pisał na 100letniej maszynie do pisania ( dobrze, że nie do szycia ;)). Bo chciał. Nie był nastawiony roszczeniowo. Nie był nastawiony na szybki zarobek. Był nastawiony na działanie, które być może kiedyś przyniesie wymierne efekty. W tym działaniu znajduję bardzo ważne wskazówki, których cały czas staram się przestrzegać. Nie liczyć na szybki efekt, nie narzekać na narzędzia którymi się dysponuje, nie wymagać od świata, rodziców, otoczenia. Robić swoje, zakasać rękawy i działać. Nie ważne, że czasem jest niewygodnie, ze czasem może zimno, albo trzeba zarwać noc. Nie osiąga się sukcesu leżąc na kanapie.
Od taty nauczyłam się jeszcze jednej rzeczy. Pamiętam, że powiedział mi o tym, jak myłam podłogę w kuchni, chyba byłam w pierwszej klasie liceum. Tato powiedział, cytując Owidiusza: „Cokolwiek robisz, rób dobrze i patrz końca”. I od tamtej pory, za każdym razem jak myję podłogę, jak wieszam pranie, jak ścielę łóżko, nawet jeśli bardzo mi się nie chce, przypominam sobie te słowa. Bo jeśli nie potrafię porządnie podłogi wymyć ( z lenistwa i niedbalstwa), to czy będę potrafiła prowadzić firmę, opiekować się dziećmi, zadbać o cały dom? Wierzę, że wykonując porządnie zadania nam powierzone, czy też takie, które sami sobie zadaliśmy, musimy uzyskać efekty. Mój tato przytacza jeszcze jedną historię, związaną z tym, co należy zrobić, aby osiągnąć sukces. Otóż trzeba starać się być najlepszym w tym co się robi. Trudno w to nie wierzyć, słuchając historii o człowieku nazwiskiem Pujol, który wielką sławę i pieniądze zdobył wypiardując melodyjki. Fachowo nazywany flatulistą, robił to po prostu najlepiej na świecie.
Tato też był dość stanowczy i rzadko mnie chwalił. Do tej pory zresztą rzadko to robi. Często mówił: fajnie, ale mogłaś to zrobić lepiej. I rzeczywiście, zazwyczaj okazywało się że mogłam.
Przeciwwagą była mama, która chwaliła mnie przesadnie. Że pięknie śpiewam, że pięknie tańczę, pięknie rysuję i w ogóle jestem najpiękniejsza, najmądrzejsza i wiadomo, córka dla mamy – NAJ. Dobrze, że nie uwierzyłam w to, że potrafię śpiewać, bo różnie by się to mogło skończyć, obawiam się że raczej niezbyt szczęśliwie. Mama na pewno dała mi jednak wiarę w siebie, oraz wielkie wsparcie, w każdym, nawet najgłupszym pomyśle. Od pomysłu do działania nie było momentu zawahania. Od razu był wcielany w życie. Dzięki mamie też zaczęłam szyć. To ona, pomimo mojego niezdecydowania, czy w ogóle cokolwiek z tego będzie, kupiła mi maszynę i postawiła przed faktem dokonanym.
Chciałabym umieć kochać swoje dzieci miłością taką, jaką mama kochała mnie. Tak dużo wybaczać i wierzyć do końca, nawet jeśli wszyscy dawno zwątpili.
Mama też nie była do końca „normalna”. Jeździła zabytkowym motocyklem, ba, ścigała się nawet, akceptowała ojca motocykle w mieszkaniu ( Sokoła złożył na parterze, wyciągali go z kolegami przez balkon, Rudge’a złożył w kolejnym mieszkaniu, na 4 piętrze, ten zwieźli windą), przy okazji od zawsze całe dnie spędzała na sali gimnastycznej, bo jest terapeutą, rehabilitantem. Jako dziecko często biegałam z kluczem na szyi, często mama wracała z gabinetu bardzo późno, tato też, jednak nigdy z tego powodu nie cierpiałam, bo czas który spędzaliśmy razem, spędzaliśmy na sto procent. Co weekend podróżowaliśmy naszym busem ogórkiem w inny zakątek Polski. Tato z dredami, na pace motocykle, a my z rodzicami we trojkę z przodu, śpiewaliśmy piosenki ze śpiewników, które zawsze mieliśmy przy sobie. Nauczyciele odsądzali ich od czci i wiary, że zamiast ćwiczyć ze mną kolejne gamy i etiudy, wloką mnie na imprezy motocyklowe. A jakoś jak widać mi nie zaszkodziło. Jakie ma znaczenie teraz, jakie miałam stopnie w 3 czy 4, a nawet 8 klasie podstawówki? Żadne. Choć akurat miałam dobre. Za to jak wielkie znaczenia ma moje wspomnienie naszych podróży.
Dlatego jeśli mój syn chce mieć długie włosy, niech ma! Jezus też miał długie. A słyszałam już kilka razy od nauczycieli: „Obcięłaby mu Pani te włosy”. Nie dajmy założyć sobie klapek na oczy, wyjdźmy poza stereotyp, nie przejmujmy się tym co ludzie gadają. Często gadają, bo zazdroszczą.
Wspominając podróże ogórkiem, jakoś tak się rozmarzyłam, że całkiem zapomniałam, co chciałam napisać.
Dokończę, jak dojdę do siebie.
Tymczasem, życząc spokojnej nocy, powiadam. Da się. Naprawdę się da, tylko trzeba chcieć. I zdrowie mieć. I wszystko możemy.