nt_logo

"Z łóżka, w którym dziś leżę, widzę miejsce, w którym oddałem tamten nieszczęsny skok"

Dawid Wojtowicz

22 czerwca 2022, 06:10 · 10 minut czytania
Hospicjum kojarzy się wielu z miejscem umierania, z instytucją przeznaczoną dla osób nieuleczalnie i śmiertelnie chorych. I choć rzeczywiście hospicja zajmują się opieką paliatywną, pomagając pacjentom u kresu ich życia, to niekiedy skupiają się też na leczeniu schorzeń u osób ze znacznym stopniem niepełnosprawności.


"Z łóżka, w którym dziś leżę, widzę miejsce, w którym oddałem tamten nieszczęsny skok"

Dawid Wojtowicz
22 czerwca 2022, 06:10 • 1 minuta czytania
Hospicjum kojarzy się wielu z miejscem umierania, z instytucją przeznaczoną dla osób nieuleczalnie i śmiertelnie chorych. I choć rzeczywiście hospicja zajmują się opieką paliatywną, pomagając pacjentom u kresu ich życia, to niekiedy skupiają się też na leczeniu schorzeń u osób ze znacznym stopniem niepełnosprawności.
Rozmawiamy z p. Anatolem, sparaliżowanym podopiecznym hospicjum domowego Fundacji Hospicjum Proroka Eliasza, które pomaga nie tylko godnie odejść, ale także leczyć Fot. Krzysztof Kundzicz / Wikimedia Commons / CC-BY-SA-3.0

Takim przypadkiem jest m.in. Fundacja Hospicjum Proroka Eliasza (HPE) z siedzibą w Michałowie, która prowadzi bezpłatne hospicjum domowe, ale podjęła się również budowy pierwszego wiejskiego hospicjum stacjonarnego na Podlasiu. Budowę wspiera m.in. Fundacja Biedronki, która skupia się na pomocy seniorom. Fundacja Biedronki przekazała 7,6 mln zł na powstanie ośrodka, a tym samym stała się strategicznym darczyńcą hospicjum.

Pod opieką  hospicjum domowego Fundacji Hospicjum Proroka Eliasza znajduje się m.in. pan Anatol, który od ponad 40 lat jest sparaliżowany po skoku na główkę do wody. Z podopiecznym fundacji HPE, który mieszka we wsi Bondary nad Zalewem Siemianówka w województwie podlaskim, rozmawiamy o jego obecnym stanie zdrowia i wsparciu, na jakie może liczyć.

Od Pana wypadku minęło już ponad 40 lat. Jak po upływie tak długiego czasu pamięta Pan tamten dzień? 

Dokładnie, to minęło już 47 lat. To był bardzo ciepły dzień. 23 czerwca 1975 roku. Bardzo dobrze go pamiętam mimo upływu tak wielu lat. Nie uszkodziłem sobie mózgu. Pamięci więc nie straciłem. Co więcej, nie straciłem też przytomności ani w czasie skoku do wody, ani w czasie samego wypadku. Chwilowo traciłem ją po wyciągnięciu na brzeg i podczas przewozu karetką. A tak, to cały czas wszystko dobrze pamiętam.

W jakich okolicznościach doszło do tego wypadku?

Tamtego dnia po roku wróciłem do rodzinnego domu w Bondarach. Rano kąpałem się w zalewie w tym samym miejscu, gdzie regularnie skakałem do wody. Po południu poszliśmy tam już we trójkę, z bratem ciotecznym i kolegą z naprzeciwka. W tym miejscu, gdzie chciałem skoczyć, wypłynął spod wody mój znajomy, więc odbiłem się mocniej, poszybowałem dalej i skoczyłem pionowo na taką łachę piachu. Nawet gdy wykręciły mi się ręce i podwinęła głowa, nie straciłem jeszcze przytomności. Pomyślałem sobie, że jakoś rozluźnię mięśnie, a woda wyniesie mnie na wierzch. Po jakimś czasie poczułem, że ktoś złapał mnie za włosy.

Kto pomógł Panu wyjść z wody?

To był brat cioteczny. Dopiero na brzegu zorientowałem się, że to on wyciągnął mnie z wody. Tam straciłem na chwilę przytomność. Wtedy zaczęła się reanimacja, bo nikt nie zdawał sobie sprawy, że zwichnąłem kręgosłup. Myśleli, że się utopiłem. Próbowali więc wypompować ze mnie wodę, co oczywiście było błędem, ale ludzie nie wiedzieli, co się stało, i chcieli dobrze. W końcu ktoś wezwał karetkę.

Co się stało po przyjeździe karetki?

Sanitariusze położyli mnie, jednak zamiast na noszach, to na takiej płachcie. Na niej przewieźli mnie spod rzeki do wsi, a dopiero tam przełożyli na nosze i zawieźli do szpitala w Białymstoku. W drodze do szpitala co jakiś czas odzyskiwałem przytomność.

Co Pan czuł, gdy był przytomny?

Nie wiedziałem dokładnie, co się stało. Byłem mocno oszołomiony, tyle. Jak jechaliśmy drogą, to tylko pytałem, ile jeszcze km do Białegostoku, za jaki czas dojedziemy do szpitala. Wcześniej nigdy nie miałem do czynienia z  jakimś urazem kręgosłupa, nigdy przedtem czegoś takiego nie doświadczyłem. Jako mieszkaniec wsi na własne oczy nie widziałem nawet nikogo na wózku. Nigdy nie było u nas takiego przypadku. Trudno to opisać.

Po przewiezieniu do szpitala zachował Pan przytomność?

Tak. Pamiętam, jak w szpitalu rozcinali mi ubranie, a później zakładali wyciąg czaszkowy, co mimo podanego znieczulenia wspominam jako bardzo bolesny zabieg. Polega on na tym, że z dwóch strony głowy nawierca się dziury i wkłada śruby, po czym zakłada podkowę i przez bloczek ciężarki naciągają i nastawiają kręgosłup.

Jak wyglądały Pana pierwsze dni po wypadku?

Przez pierwsze dni praktycznie cały czas spałem. Właściwie byłem nieprzytomny. I obolały, bo noszenie wyciągu czaszkowego sprawia straszny ból. Dostawałem więc środki przeciwbólowe i cały czas leżałem w takim pół letargu. Dopiero po jakimś tygodniu czy dwóch zacząłem normalnie kontaktować.

I wtedy dowiedział się Pan, co się stało.

Był to dla mnie ogromny cios. Z powodu urazu kręgosłupa doznałem paraliżu. Mówiąc precyzyjnie, zwichnięcia C5-C6, czyli piątego i szóstego kręgu szyjnego. Od tego czasu mam sparaliżowane całkowicie nogi i częściowo ręce oraz dłonie, gdyż paraliż dotknął też obręczy barkowej.

Jak długo musiał Pan przebywać w szpitalu?

W ogóle ze szpitali do domu powróciłem dopiero po 2 latach i 4 miesiącach. Najpierw przebywałem 2 miesiące na ortopedii, później przenieśli mnie na rehabilitację i byłem na niej do listopada 1976 roku. Następnie trafiłem do Stołecznego Centrum Rehabilitacji w Konstancinie-Jeziornie. Tam zostałem do października 1977 roku.

Dlaczego z jednej rehabilitacji przeniesiono Pana na drugą?

Na pierwszej rehabilitacji miałem non stop ćwiczenia. Niestety, w wyniku długiego leżenia porobiły się bardzo rozległe odleżyny na moich biodrach. To z ich powodu przewieźli mnie do Konstancina. Tam przez te 11 miesięcy właściwie mi się one wygoiły. Dzięki temu mogłem zacząć już siadać na wózek, oczywiście ręczny, bo wtedy nie było jeszcze elektrycznych. Na wózku już trafiłem z powrotem do domu. Z łóżka, w którym dziś leżę, widzę miejsce, w którym oddałem tamten nieszczęsny skok.

Jak wyglądała dalsza rehabilitacja?

Cyklicznie trafiałem na rehabilitację do wojewódzkiego szpitala w Białymstoku. Tam spędzałem przeważnie pół roku. Teraz taka rehabilitacja trwa góra 6 tygodni i pacjent wraca do domu, ale wtedy kierowano na nią nawet na pół roku. To była bardzo duża pomoc. W moim stanie doszedłem do takiego punktu, że bez problemu jeździłem ręcznym wózkiem mimo ciężkiego uszkodzenia rdzenia kręgowego.

A na jaką opiekę mógł i może Pan liczyć w domu?

W domu opiekowała się mną mama, okazjonalnie przyjeżdżali też inni członkowie rodziny. Jeśli chodzi zaś o pomoc ze strony państwa i ówczesnej służby zdrowia, to mogłem liczyć na miejscowy ośrodek zdrowia. Kiedy wystąpiło jakieś zagrożenie np. stan zapalny, przyjeżdżał lekarz z pielęgniarką i wypisywał leki. Później po 89. albo 90. roku zwróciłem się pierwszy raz o pomoc do GOPS o przyznanie opiekunki. I od tamtej pory z ośrodka pomocy społecznej cały czas przychodzi w różnych godzinach opiekunka, która pracuje w różnej liczbie godzin. Oprócz opiekunki rano i wieczorami pomaga mi siostra, która mieszka niedaleko, na osiedlu w bloku.

Jak teraz mógłby Pan opisać swój stan zdrowia? Co jest dla Pana największą bolączką?

W ostatnim czasie moje zdrowie podupadło. W ciągu półtora roku do dwóch bardzo szybko się pogarsza. Jedna rana się otworzyła, ta, która otwierała się już wcześniej, kilkanaście lat temu. Niestety, lekarze nie dają rady jej zagoić. Niedawno przeszedłem w szpitalu podwójną operację, jedną po drugiej na to biodro. Co najgorsze, muszę teraz używać bardzo drogich opatrunków. Kolejną bolączką są więc finanse. Wszystko teraz poszło w górę, również moje leki i opatrunki specjalistyczne. Mieszkam w prywatnym domu rodzinnym na wsi, muszę sam zadbać o opał. A żeby odłożyć na opał, to co leków nie wykupię? To są tego rodzaju dylematy.

Porozmawiamy o możliwościach wyjścia z tej sytuacji, bo wiem, że od pewnego czasu znajduje się Pan pod opieką hospicjum domowego Fundacji Hospicjum Proroka Eliasza. Jak trafił Pan pod skrzydła tej organizacji?

Pewnego dnia opiekunka z Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej przyjechała do mojego domu i przekazała mi, że skontaktowała się z dr. Pawłem Grabowskim, kierownikiem hospicjum i prezesem Fundacji Hospicjum Proroka Eliasza. Zapytała, czy chciałbym podlegać pod opiekę tego hospicjum. Oczywiście się zgodziłem, bo dlaczego nie? Przyjechał do mnie dr Grabowski, pielęgniarka, również fizjoterapeutka i w ten właśnie sposób nawiązałem pierwszy kontakt z tym hospicjum. Cały czas jestem pod opieką miejscowego ośrodka zdrowia, natomiast opieka ze strony hospicjum domowego stanowi dla mnie dodatkowe wsparcie.

Na jaką opiekę może Pan liczyć ze strony hospicjum domowego?

W ramach hospicjum domowego przyjeżdżają do mnie lekarz, pielęgniarka i fizjoterapeutka. Pielęgniarka dwa razy w tygodniu, lekarz rzadziej, co zrozumiałe, bo ma pod swoją opieką wielu pacjentów, gdyż hospicjum obejmuje aż 5 gmin. Pielęgniarka zajmuje się odleżynami, bo oprócz tej dużej rany mam jeszcze dwie. Nauczyła też moją siostrę, jak robić opatrunki, więc gdy jej nie ma, to właśnie siostra mi je zakłada. Fizjoterapeutka z kolei przeprowadza ze mną ćwiczenia z zakresu kinezyterapii (leczenie ruchem – przyp. red.).

Czy wsparcie hospicjum pomaga też poruszać się w całym systemie ochrony zdrowia?

Tak. Niedawno, dzięki właśnie wsparciu hospicjum, trafiłem na chirurgię, gdzie usunięto mi z biodra ropniaka. To było stan, który zagrażał mojemu życiu. Dr Grabowski ustalił wszystko z lekarzami chirurgii, także czekało tam na mnie miejsce i mogłem przejść ten potrzebny zabieg. Dr Grabowski współpracuje z wieloma lekarzami, więc od czasu do czasu przyjeżdża do mnie też chirurg.

Hospicjum to jednak instytucja, która większości kojarzy się z pomaganiem śmiertelnie chorym ludziom. W Pana przypadku pomoc ukierunkowana jest jednak na leczenie. Czy wiedział pan wcześniej, czym dokładnie zajmują się hospicja i jak działają?

Oczywiście mniej więcej orientowałem się, bo w Białymstoku działa hospicjum stacjonarne. Dochodziły mnie słuchy, że funkcjonuje też hospicjum domowe, że opiekują się śmiertelnie chorymi, ale bezpośredniego kontaktu z nimi nie miałem, także nie wiedziałem dokładnie, kim i czym się zajmują. Dopiero gdy dowiedziałem się, że pomagają też takim osobom jak ja, byłem bardzo zadowolony, bo to, wiadomo, bardzo duże wsparcie. W moim przypadku ta pomoc to głównie leczenie ran, które mogłyby rozwinąć się w stan zagrażający życiu. Ustawianie mojej terapii polega przede wszystkim na zmianie opatrunków i doborze ich rodzajów.

Jeśli chodzi o leczenie ran, to hospicjum wkrótce ma u Pana zastosować nową terapię – próżniowe leczenie ran. Czy może Pan opowiedzieć coś więcej o tej metodzie?

To innowacyjny zabieg, który stosuje się, gdy pojawia się właśnie rana ropiejąca. Zakłada się tzw. VAC – do środka rany wkłada się środki opatrunkowe, jakieś gąbki i wszystko się szczelnie zabezpiecza, zaklejając foliami. Od całości odchodzi rurka, a na podłodze stoi aparat, do którego jest ona podłączona. To urządzenie cały czas wytwarza podciśnienie i wyciąga ropę ze wszystkimi bakteriami. Taka terapia bardzo pomaga w leczeniu ran. 

Co stoi na przeszkodzie, by już ją zastosować?

Nie można na ten moment założyć u mnie VAC, ponieważ naczynia krwionośne w ranie są bardzo kruche. Pod ciśnieniem zaczęłyby pękać, a VAC pociągnąłby krew, co mogłoby grozić wykrwawieniem. Dlatego trzeba jeszcze trochę poczekać. Niestety, ta terapia jest również horrendalnie droga, niemniej kiedy stan mojego zdrowia na to pozwoli, terapia zostanie przeprowadzona.

W pobliżu Pana miejsca zamieszkania powstaje również, przy udziale Fundacji Biedronki, pierwsze wiejskie hospicjum stacjonarne na Podlasiu, którego założycielem jest właśnie Fundacja Hospicjum Proroka Eliasza.

Tak, cały czas trwa budowa hospicjum stacjonarnego w Makówce, ok. 30 km od mojego domu w Bondarach.

Czy tego rodzaju instytucja jest potrzebna wg Pana w tych okolicach?

Bardzo potrzebna. Wiadomo, na tej naszej ścianie wschodniej wsie się wyludniają. W domach zostają starsze osoby, które często pozostają same bez opieki. Ich rodziny pracują gdzieś daleko, czasami dojeżdżają, a czasami nie. Również ci, którzy są chorzy terminalnie, nieuleczalnie, nie mają, gdzie się podziać. To hospicjum jest więc bardzo potrzebne i bardzo dobrze, że ono powstaje.

Czy wie Pan, kiedy hospicjum stacjonarne zostanie otworzone?

Hospicjum rusza latem, w czerwcu ma być oficjalne otwarcie pierwszego skrzydła, z tym że przyjęcie pierwszych pacjentów, bo już są osoby, które czekają na miejsce, ma odbyć się w lipcu. W hospicjum miejsce znajdzie 36 chorych, ale ośrodek służyć będzie również do działalności edukacyjnej w kontekście opieki paliatywnej i szkoleń personelu medycznego. Trwa zbiórka funduszy na dokończenie budowy, ponieważ jej koszt przerósł wszystkie przewidywania. Z mojej strony chciałbym zaapelować, żeby ludzie wpłacali datki na powstanie tego hospicjum. Pomoże ono naprawdę wielu osobom.

Dziękuję za rozmowę.

DANE DO ZBIÓRKI NA BUDOWĘ HOSPICJUM STACJONARNEGO W MAKÓWCE