Afera z tytułem w tle
Hanna Lis
15 kwietnia 2012, 11:13·7 minut czytania
Publikacja artykułu: 15 kwietnia 2012, 11:13“Jak w obozie śmierci” krzyczy tytuł, a nad nim zdjęcie uśmiechniętgo bobasa i jego mamy. Znanej mamy, bo o artystce Joannie Rajkowskiej słyszała swego czasu niemal cała Polska, a już z pewnością słyszał o niej każdy warszawiak. Kiedyś wywołała awanturę o Palmę, którą postawiła w centrum stolicy. Dziś po wywiadzie, jakiego udzieliła Tomaszowi Machale w Newsweeku, znowu zrobiło się wokół Joanny Rajkowskiej gorąco. Tyle, że dziś nie jest to już dyskusja o artystycznych gustach, a o życiu i śmierci.
Tu dygresja, a właściwie wyjaśnienie, dlaczego w ogóle o tym piszę. Joannę Rajkowską spotkałam kilka tygodni temu w Centrum Zdrowia Dziecka, dokąd zaprosiła mnie fundacja Nasze Dzieci Ewy Gorzelak. Od momentu wejścia na oddział onkologii CZD znalazłam się w innym świecie. Niby parę kilometrów od centrum Warszawy, ale całe lata świetlne od “warszawki”. Od jej obłąkańczego pędu do przodu, od jej bezmyślnego i niczym nie usprawiedliwionego napuszenia, od jej drętwej anonimowości, która nie pozwala ludziom uśmiechać się do siebie na ulicy.
Tu od progu, uśmiech wręcz oślepia. Uśmiech lekarzy, pielęgniarek, rodziców i ten najpiękniejszy, a zarazem początkowo zaskakujący - uśmiech chorych przecież, niekiedy bardzo chorych dzieci. Pierwszą osobą, którą spotkałam na oddziale była malutka, chyba niespełna dwuletnia Hania (w prezencie podarowała mi własnoręcznie narysowanego pingwina, za co jeszcze raz dziękuję:). Hania siedziała na mikroskopijnym, jakby żywcem wyjętym z domku siedmiu krasnoludków krzesełku na korytarzu. Za nią pompa z chemią, która właśnie spływa do żyły, a ona, jakby nigdy nic, promiennie się do mnie uśmiecha! Niesamowite. Pomyślałam sobie, że dzieci są chyba dzielniejsze od wielu dorosłych, a wizyty w każdej z kolejnych sal, które odwiedzałam utwierdzały mnie w tym przekonaniu. Podłączone do pomp z chemią, do kroplówek z krwią (o tych ostatnich personel CZD i rodzice mówią pieszczotliwie “wampirki;) malutkie kilkumiesięczne szkraby i całkiem dorodni nastoletni dżentelmeni, piękne młode dziewczyny, których chorobę zdradzał mniejszy lub większy brak włosów, ale na pewno nie nastawienie do świata. Przyjazne, gadatliwe, fajne dzieciaki. Niektóre kipiące energią, inne wyraźnie zmęczone, ale od wszystkich moglibyśmy się uczyć tego, jak żyć.
W jednej z ostatnich odwiedzanych przeze mnie sal leżała ośmiomiesięczna Róża. Jeśli pominąć drobnego, w sumie urokliwego nawet zeza, dziewczynka mimo świeżo przebytej chemii zdawała się być najzdrowszym dzieckiem pod słońcem. Jej tata Andrew (Anglik) wyjaśnił mi, że choruje na obustronną retinoblastomę (złośliwy nowotwór oka) i że z żoną bardzo boją się, że nie uda się uratować jej wzroku. Andrew z wielkim uznaniem mówił o fachowości polskich lekarzy i rozpływał się nad fantastyczną opieką, jaką zapewnia małej cały personel Centrum Zdrowia Dziecka. Słuchając jego peanów na temat naszej służby zdrowia, pomyślałam sobie (chyba poruszył we mnie patriotyczną strunę): No proszę “cudze chwalicie...” , a tu Anglik (nie żebym gloryfikowała ich NHS, przeciwnie) uważa, że U NAS jest fantastycznie. Nie mogłam się z nim nie zgodzić, bo przecież te wszystkie uśmiechnięte dzieciaki, ten ładunek pozytywnej energii, który czuć tu na każdym kroku, to przecież ogromna zasługa ludzi, którzy tutaj pracują.
Andrew napomknął, że po ostatniej chemii prawdopodobnie będą kontynuować leczenie w jego rodzinnym Londynie. Że tak będzie im łatwiej ze względów logistycznych. Mamę Róży, Joannę Rajkowską właśnie, poznałam w przelocie wychodząc z sali. Centrum Zdrowia Dziecka opuszczałam naładowana dobrą energią, która emanuje z małych pacjentów, ich rodziców, lekarzy i personelu kliniki.
Koniec dygresji. Przejdźmy do afery wokół Rajkowskiej i dyskusji o życiu i śmierci, która na forach powoli przeistacza się w kłótnię “na śmierć i życie”. “Celebrytka i dziennikarz idiota” - to jeden z wpisów na fejsbukowym profilu Centrum Zdrowia Dziecka.
Awantura dotyczy , jak napisałam na wstępie,
wywiadu którego Rajkowska ("celebrytka") udzieliła Tomaszowi Machale ("dziennikarz idiota"). Jedni zarzucają Rajkowskiej, że wykorzystuje to, że jest znana z tego, by w mediach nagłaśniać sprawę Róży, inni że w wywiadzie opowiedziała o innych małych pacjentach, używając ich imion. Jednak miażdżącym zarzutem przeciwko Rajkowskiej, podnoszonym przez samo Centrum Zdrowia Dziecka (a ściślej osoby, które w imieniu kliniki zamieszcza posty na profilu) jest to, że rzekomo nazwała oddział onkologiczny CZD obozem śmierci.
Rzekomo, bo po dokładnym przeanalizowaniu wywiadu okazuje się, że doszło tu do piramidalnego nieporozumienia. Tomek Machała, którego znam jeszcze z pracy w Wydarzeniach z całą pewnością nie jest “dziennikarskim - idiotą”, ani dziennikarskim-sensatem, a znając praktykę redakcji prasowych, domyślam się, że to nie on opatrzył swój wywiad tym istotnie idiotycznym i pozbawionym empatii tytułem.
Tytuł jest idiotyczny bo: wyrwany z kontekstu i nijak mającym się do tego, co powiedziała w wywiadzie mama Róży. Rajkowska w żadnym miejscu nie określa kliniki CZD mianem obozu śmierci. Używając metafory "czułam się winna, jak w obozie śmierci" mówiła o własnym poczuciu winy. Poczuciu winy wynikającym z przeświadczenia (słusznego bądź nie), że fakt, iż oboje z mężem np. znają języki, że Róża jest obywatelką brytyjską, a więc w razie czego może korzystać z leczenia w Londynie, że mogą liczyć na wsparcie przyjaciół, którzy zorganizowali zbiórke pieniędzy, że to wszystko daje im większe możliwości działania, niż te które mają niektórzy inni rodzice. Tytuł jest pozbawiony empatii, bo nawet jeśli ten, kto go wymyślił nie zrozumiał sensu wypowiedzi Rajkowskiej, to powinien mieć wystarczająco dużo wyobraźni, żeby domyślić się, co poczują rodzice, którzy przeczytają, że ich dzieci leczone są “obozie śmierci”.
Przez niefrasobliwość jednego dziennikarza doszło do opłakanego w skutkach konfliktu. CZD oskarża Joannę Rajkowską o to, że podważa kompetencje jego lekarzy. A przecież o fachowości polskich lekarzy, zwłaszcza tych z CZD mama Róży wypowiada się w tym wywiadzie w samych superlatywach. Jeśli na cokolwiek narzeka to na to, że ktoś jej zdaniem w zbyt oschły sposób przekazał jej wiadomość o chorobie dziecka. Nie wiem jak to przekazał , nie było mnie przecież przy tym. Wiem jednak, że człowiek, który pierwszy raz wchodzi na oddział onkologiczny, czy to jako pacjent, czy jako bliski chorego, emocjonalnie jest jakby obdarty ze skóry. Dotyka go i boli wszystko - nawet chuchnięcie. Lekarze powinni to rozumieć i nie mieć pretensji o taką normalną przecież, bo wynikającą z szoku i przerażenia nadwrażliwość. Ona mija z czasem, kiedy już człowiek zżyje się z tym nowym światem, do którego niespodziewanie katapultowało go zrządzenie losu. Mama Róży o chorobie swojego dziecka dowiedziała się miesiąc temu. Dajmy jej czas ochłonąć, okrzepnąć.
Przez ponad siedem lat obserwowałam z bliska funkcjonowanie polskiej onkologii (dla dorosłych). O naszych lekarzach i ich kompetencjach mam podobnie jak Pani Rajkowska, jak najlepsze zdanie. Większość z tych , z którymi się zetknęłam to nie tylko wspaniali fachowcy, ale też cudowni, ciepli ludzie. Zdarzali się jednak też tacy, którzy mimo fantastycznych niekiedy kompetencji medycznych, deprymowali swoją chropowatością w bezpośrednim kontakcie z pacjentem. Myślę, że nie było to intencjonalne. Lekarz też człowiek. Każdy jest inny, każdy ma inną emocjonalność.
Pamiętam kiedy wybitna skądinąd lekarka rozmawiając z moim Tatą o chemii, o którą dla niego długie miesiące walczyliśmy (bo przepisy NFZ nie były w tym zakresie jednoznaczne) powiedziała mu: “Wie pan, pracowałam przez lata na Zachodzie, tam ludzie nie trzymają się tak kurczowo życia, jak tu w Polsce”. Może nie chciała źle, ale Tata był w szoku przez tydzień. Takie naturalistyczne podejście do pacjenta, to dla mnie jednak o jeden most za daleko.
Chcę w tym miejscu jednak znów powiedzieć i stanowczo podkreślić , że miażdżąca większość lekarzy, którzy opiekowali się moim Tatą to nie tylko wybitni fachowcy, ale i fantastyczni ludzie. Z wieloma z nich przyjaźnie się do dziś, (od śmierci Taty minęło blisko 8 miesięcy) i jestem im za tę przyjaźń głęboko wdzięczna. Jeśli w naszej walce z rakiem natrafialiśmy na rafy, to nie dlatego, że lekarze się nie sprawdzali. Polska onkologia jest na absolutnie najwyższym światowym poziomie. Problemem był niewydolny często system, z którym co i rusz przychodziło się czołowo zderzać. Chore procedury biurokratyczne najpierw uniemożliwiające, a potem opóźniające wydanie kolejnych chemioterapeutyków, długie oczekiwanie na specjalistyczne procedury, które powinny być dostępne od ręki, niekończące się kolejki do tomografu, wielogodzinne wystawanie przed ambulatorium w oczekiwaniu na zgodę na wydanie leku i niepewność, czy w ogóle się go dostanie. Serce mi się kroiło kiedy patrzyłam na bliską mi osobę, tak bardzo osłabioną chorobą , wystawianą na kolejne próby nerwów.
Gdybym mogła wtedy zabrać Tatę do kliniki prywatnej zagranicą , zrobiłabym to bez wahania - nie dlatego, że nie wierzę w polskich lekarzy, bo wierzę w nich bezgranicznie, ale dlatego, że zbyt wiele razy zawodził system. Niewydolny system (także z powodu braku pieniędzy, rzecz jasna), który utrudnia życie pacjentom i lekarzom. Myślę, że właśnie to miała na myśli Joanna Rajkowska mówiąc to, co powiedziała Tomkowi Machale, a co ktoś mylnie uznał za opis tego jak funkcjonuje oddział onkologii Centrum Zdrowia Dziecka opatrując ten tekst takim, a nie innym tytułem.
Zrobiło się straszne zamieszanie, na którym wszyscy ucierpieli. Lekarze z CZD, bo czują się (rozumiem to doskonale) rozgoryczeni “obozem śmierci” (tyle, że jeszcze raz powtórzę: mama Rózy nigdy nie powiedziała tak o Centrum Zdrowia Dziecka). Rajkowska, bo zamiast skupić się na tym, co dziś najważniejsze i tak koszmarnie trudne dla każdego rodzica w jej sytuacji, musi odpierać ataki i tłumaczyć się z wypowiedzi wyjętej z kontekstu.
Minął zaledwie tydzień od Wielkanocy, mam nadzieję, że coś z atmosfery i przesłania tamtych Świąt w nas wszystkich jeszcze zostało. Mam wielką nadzieję, że z następnego wpisu na stronie CZD dowiem się, że obie strony tego konfliktu podały sobie ręce do zgody. Być może będzie to wymagało słowa przepraszam. Od Rajkowskiej za to, że niepotrzebnie zagalopowała się wymieniając w wywiadzie imiona innych chorych dzieci z oddziału. Od Centrum Zdrowia Dziecka, za to że niepotrzebnie podgrzewa atmosferę wokół tej historii. Od tygodnika za bezsensowny tytuł tego wywiadu. Mam nadzieję, że z tej całej sprawy wyniknie coś dobrego. Bo o polskiej onkologii powinno się mówić jak najwięcej , jak najczęściej i jak najgłośniej. W interesie pacjentów i w interesie lekarzy. Emocjonalnie, bo inaczej się pewnie nie da. Ale bez zacietrzewienia i bez sensacji.
Wszystkim życzę zdrowia, bo ono (wiem, to banał) jest w tym wszystkim najważniejsze:)
PS.
na profilu CZD właśnie ukazała się odpowiedź na mój wpis Przytaczam:
“Cała ta historia jest bardzo przykra i pokazuje przede wszystkim po jak delikatnym gruncie stąpamy w tym obszarze. Tu każde słowo, każdy gest buduje albo niszczy.
Dlatego nie tylko lekarze, ale dziennikarze i opiekunowie dzieci powinni wykazać wyjątkową ostrożność. Przepraszamy za bardzo emocjonalną reakcję, ale ten tekst dotknął głęboko ludzi dla których ratowanie dzieci jest sensem całego życia.”
Pełna zgoda: na własne oczy widziałam tych ludzi w akcji, słyszałam o nich piękne, ciepłe słowa od rodziców dzieci, w tym od samej J. Rajkowskiej. Pełna zgoda: to zbyt drażliwy i trudny temat, żeby niefrasobliwie szastać słowami. I pełna zgoda, że dotyczy to wszystkich. Jednak myślę sobie, że zwłaszcza dziennikarzy, bo ich nie obciążają te emocje, które czasem powodują, że czasem zarówno lekarz, jak i pacjent zamiast ugryźć się w język coś chlapnie. Pierwsze przepraszam już padło. A więc optymistycznie:)