Olka Osadzińska to 30-letnia ilustratorka, której talent przerósł polskie standardy
Olga Wyszkowska
27 lipca 2014, 08:30·12 minut czytania
Publikacja artykułu: 27 lipca 2014, 08:30
Olka Osadzińska to 30-letnia ilustratorka, której talent przerósł polskie standardy. Pracowała już dla takich marek jak Reebok, Mercedes Benz, Max Factor czy SABMiller, tworzyła ilustracje do magazynów Commons&Sense, D la Repubblica i Glamour, stworzyła pierwszą w historii ilustrowaną okładkę Elle a kolejne modele zaprojektowanych przez nią butów Reeboka są sprzedawane na całym świecie. Co ta zdolna dziewczyna robi w czasie wolnym? Prowadzi agencję kreatywną O/S/A, realizuje projekty społeczne takie jak Art Yard Sale i właśnie przymierza się do wyjazdu za granicę.
Reklama.
Olga W: Kiedy i jak zaczęła się Twoja przygoda z ilustracją?
Olka Osadzińska: Drogę do ilustracji otworzyły mi nowe technologie. Nie byłam dzieckiem, które zarysowywało kartki psami i kotkami. W każdym razie nie w stopniu wskazującym na zainteresowania artystyczne. Najpierw chciałam być prawnikiem, potem lekarzem. Rysuję od ponad dziesięciu lat - najpierw korzystałam z Painta i myszki, potem tabletu i Photoshopa. Zmieniały się narzędzia i mój sposób ich używania i dopiero w zeszłym roku poczułam, że w pewnym sensie nie zmagam się już z materią, że mam swój warsztat pod kontrolą. Chyba sprawdza się więc reguła, że trzeba spędzić 10000 godzin robiąc coś, by stać się ekspertem.
Kiedy zaczęłaś myśleć o rysunku w kategoriach pracy zawodowej?
Od 2003 prowadziłam bloga z rysunkami. Nie miałam w tym jakiegoś konkretnego planu, rysowałam dla przyjemności. Bloga prowadził wtedy każdy. Traktowałam to jako hobby. Angażowałam się w różne projekty i to się pomału przeradzało w kontakty zawodowe. O zajęciu się tym „na poważnie” pomyślałam dopiero, kiedy zaczęłam się starać o pierwszy staż - stwierdziłam, że chciałabym w to zainwestować i spróbować pójść w tę stronę. Po pierwszym stażu już właściwie pracowałam. Oczywiście dalej tworzyłam dla przyjemności, ale rysunki stały się wtedy moim głównym źródłem dochodu i tak jest do dzisiaj. Jestem pewnie jedną z niewielu osób, która pracą ilustratorską sponsoruje innego rodzaju działalność.
Nie skończyłaś żadnej szkoły artystycznej, dostałaś się jednak na staż do Vault 49 w Nowym Jorku i bardzo prestiżowego studio Hort w Berlinie.
Skończyłam kulturoznawstwo na UW, po drodze studiowałam medycynę i dziennikarstwo. Jeśli spojrzysz na pierwszą dziesiątkę polskiej ilustracji, mało kto jest absolwentem ASP. Magda Antoniuk, Arobal, Endo, Paweł Jońca to utalentowani, zdolni twórcy, bez ASP w swoich CV. Pewnie trochę inaczej wygląda to w temacie sztuk pięknych, ale w grafice i ilustracji wykształcenie ma się nijak do tego, kto odnosi sukces. W tej pracy liczy się przede wszystkim portfolio.
Prowadziłaś warsztaty dla studentów ASP. Czy Twoim zdaniem są oni gotowi, żeby stanąć w szranki z innymi stażystami i wkroczyć na ten międzynarodowy rynek?
Warsztaty uświadomiły mi, że szkoła nie uczy samodzielnego myślenia i kompletnie nie przygotowuje do zawodu. W szkole wszyscy są artystami, natomiast ilustracja jest dziedziną użytkową. Musi spełniać zadania wyznaczone przez klienta, podobać się odbiorcy, odpowiadać na wymogi medium w którym jest prezentowana. Nie ma tu pełnej wolności. Są konkretne ramy, a ilustrator rozwiązuje zagadkę - jak to zrobić, żeby każdy był zadowolony, a efekt końcowy pracy był najlepszą ilustracją jaką stworzył. To jest przyjemne, ale nie jest łatwe.
Sporo już osiągnęłaś, pracujesz dla światowych marek, uważasz się za kobietę sukcesu?
Sukcesem w moim życiu jest to, że utrzymuję się ze swojej pasji. Cieszę się, że nigdy nie musiałam robić niczego innego by opłacić rachunki. To, że dostaję projekty, które są dla mnie ekscytujące i mam przyjemność pracować z ludźmi z całego świata, to też jest dla mnie wyznacznik sukcesu. Zawsze bardzo lubiłam komercyjne projekty, zwłaszcza te związane z projektowaniem produktów. Pierwszy rodzaj "głasków" dostajesz, gdy ktoś zaprasza cię do współpracy. Kiedy projekt jest akceptowany, myślisz: Wow, udało się! Jak widzisz gotowy produkt, widzisz, że słowo ciałem się stało – to zawsze niesamowita przyjemność. Ale kiedy ktoś to na siebie wkłada - jako bluzę, t-shirt czy buty - i z Twojej pracy robi część swojego wizerunku, to jest naprawdę powód do dumy.
Gdzie jesteś bardziej znana -– w Polsce czy za granicą?
W Polsce jestem ilustratorem z imieniem i nazwiskiem, za granicą jestem ilustratorem z portfolio. Ilość zleceń polskich i zagranicznych jest porównywalna. Główna różnica polega na tym, że w Polsce od dłuższego czasu nie pracuję już „tylko rysując”, ale spora część mojego wynagrodzenia jest związana z wizerunkiem. Buty, które projektuję dla Reeboka mają moje logo i podpis, tej samej wielkości, co logo marki. Gdybyś zrobiła jednak sondę uliczną na mój temat, pewnie okazałoby się, że większość ludzi nie wie, kim jestem. Odniosłam sukces w dziedzinie, która nie istnieje na mapie zainteresowań społeczeństwa (śmiech).
A polskich firm? Czy nasze firmy chcą płacić za prace takich artystów – ilustratorów, którzy zapracowali na swoją markę?
Rynek ilustracji - i w Polsce, i zagranicą, jest skomplikowany. Ilustracja zawsze będzie tańsza od zdjęcia, bo żeby ją zrobić, nie trzeba organizować całej sesji. Przez większość mojej pracy zawodowej wynagrodzenie było jednak kwestią drugorzędną. Wiele projektów robiłam czysto wizerunkowo, nie biorąc za to pieniędzy. Przy niektórych, jak przy pierwszej współpracy z Reebokiem, całe wynagrodzenie przekazaliśmy na cele charytatywne. Myślę, że to, gdzie jestem teraz, w dużej mierze wynika właśnie z tego, że jak ktoś do mnie przychodził z fajnym, ekscytującym projektem, mówiłam: „Super, zróbmy to”, nie pytając o kasę. Nie mylmy tego jednak z pracą za darmo – ludzie, z którymi tak pracowałam, wracali do mnie z kolejnym projektami, na które mieli już pieniądze, a ja, w międzyczasie, tymi projektami budowalam swoje ilustratorskie portfolio, więc w pewnym sensie tu nic nie odbywa się za darmo. To wymiana. Na tym polega networking i myślę, że wszyscy powinni podchodzić do kontaktów międzyludzkich w ten sposób. Poza tym jestem naprawdę przekonana, że bycie miłym dla ludzi po prostu się opłaca – jeśli nie chcesz tego robić, bo jesteś miłym człowiekiem, rób to z tego powodu.
A czy Polacy potrafią docenić dobrą ilustrację?
Z tym wciąż jest niestety problem. I nie chodzi o odbiorców, bo jeśli na półce leży czekolada ładna i brzydka, obie tej samej wielkości i wagi, i kosztują tyle samo, to nie widzę powodów, żeby klient miał wybrać tę brzydką. Żeby ten ładny produkt pojawił się jednak w sklepie, musi się zmienić świadomość producentów. Nie wyobrażasz sobie, ile czasu potrzeba, żeby przekonać klienta, żeby zrobił coś, co jest w jego interesie. Ostatnio czytałam artykuł w „Financial Times" o tym, że żyjemy w czasach, w których sztuka jest sprzedawana jak show-biznes czy sport, na poziomie marketingu jest tak samo pozycjonowana, jest takim samym produktem i nie tylko jest wszędzie, ale też staje się najbardziej pożądanym dobrem luksusowym, przez swoją niepowtarzalność. Czytam to i myślę: No chyba nie w Polsce. U nas wciąż w Muzeum Sztuki w Łodzi łatwiej jest zrobić reklamę niż namówić pana premiera albo 10 najbogatszych Polaków, żeby przyszli na otwarcie.
To dlatego postanowiłaś wyjechać z Polski?
Jak mówiła Diana Vreeland: „the eye has to travel”. Potrzebuję też sprawdzić się w innych okolicznościach, dlatego chciałabym najbliższe dwa lata spędzić w takiej podróży. Nie zmienia to jednak faktu, że uwielbiam Warszawę. Uważam, że to bardzo kreatywne miejsce, jest tu niesamowicie dużo bardzo utalentowanych ludzi na światowym poziomie, których przez typowo polską skromność nie widać niestety za granicą.
Nie boisz się, że konkurencja będzie tam dużo większa niż tutaj?
Jeśli traktujesz tę pracę poważnie, to jesteś w konkurencji z całym światem, nawet mieszkając w Bieszczadach. Pracując w Internecie, konkurujemy nie tylko z Warszawą, województwem Mazowieckim i z Polską, ale również z Chinami, Ameryką Południową... Myślę, że na nowym rynku, na którym moje nazwisko nikomu nic nie mówi, portfolio może być dobrym punktem wyjścia dla rozwoju zawodowego.
Wiele młodych osób podjęło taką decyzję, jak Ty. Jak myślisz, dlaczego?
Jak to się ładnie mówi: „Bo tu się nie da żyć” (śmiech). Ale ja nie mam problemu z Polską, to jest mój kraj. Chciałabym tu mieszkać i pracować w dziedzinach związanych z warstwą wizualną świata który mnie otacza, w dużej mierze również w duchu społecznym, ale do tego sama muszę się jeszcze mocno rozwinąć. Uważam się za szczęściarę, ale to jest pod każdym względem wypracowane szczęście. To tak jak w „Księciu" Machiavellego - musisz mieć szczęście, żeby osiągnąć sukces. „Fortuna fortes adiuvat”. Pytanie, które trzeba sobie zadać, można by po angielsku sformułować: „How do you get lucky“? Niewiele się pod tym względem zmieniło od florenckiego renesansu - musisz być odważny i brać sprawy w swoje ręce, bo to się samo nie zrobi.
A czy w Polsce da się tworzyć na poziomie? Osoby decyzyjne często twierdzą, że polskie społeczeństwo nie dojrzało jeszcze do pewnych form, które za granicą są standardem...
To kolejny problem. Wszyscy podpierają się badaniami, na których pani Basia z Radomia wybrała brzydkie i nijakie. Ale kto tej pani Basi powiedział, co jest ładne? Ktoś tego uczył w szkole podstawowej? Nie sądzę. W liceum? Nie pamiętam. Cały nasz system uniemożliwia zdobycie wiedzy estetycznej w sposób naturalny. I to jest coś, co ja bardzo chciałabym zmienić - już na etapie najprostszej partycypacji.
Wymyślony przeze mnie projekt Art Yard Sale dokładnie to miał na celu. Chodziło o to, aby pokazać Polakom że sztuka jest częścią naszej codzienności. Taka wizualna partycypacja to - moim zdaniem - jedyny sposób żeby się rozwijać estetycznie, to jest proces osmozy. W ten sposób na Zachodzie ludzie uczestniczą w kulturze. Oni nie muszą wiedzieć co awangardowy malarz robi w pracowni, bo to, co on robi przenika do reklamy, mody, tego, jak wyglądają billboardy, na billboardach ludzie, a na końcu - ludzie na ulicy. Tylko żeby tak było, połączenie między przemysłem kreatywnym i komercyjnym musi istnieć, a u nas to się dopiero zaczyna.
Wiele osób zbywa to stwierdzeniem, że o gustach się nie dyskutuje.
Uważam, że o gustach powinno się dyskutować. To, co robią artyści nie jest oderwane od rzeczywistości. Te okładki magazynów, billboardy, logotypy nie drukują się same na drukarkach. Ktoś je projektuje, a każdy Polak widzi je w drodze do szkoły i do pracy. Przez to oglądanie rzeczy, w sytuacjach z życia codziennego, kształtują się nasze gusta. Więc walka z wizualnym zaśmieceniem jest w interesie każdego.
Czy podejście Polaków do sukcesu i kariery zmieniło się Twoim zdaniem od lat młodości rodziców?
Kiedy zastanawiałam się nad tym, co chcę w życiu robić, rodzice mówili mi: "rób to, co lubisz. Bo jak coś sprawia ci radość, to wkładasz w to więcej pracy i masz większą szansę na osiągnięcie sukcesu". Oni sami zostali lekarzami - wybrali więc zawód, który w tamtych czasach był kilkukrotnie niżej opłacany niż zawód górnika. Nie było wtedy w ogóle sektora prywatnego, ogromne spektrum zawodowych możliwości nie istniało. Nikt nie marzył o tym, żeby pracować w reklamie albo w modzie. Wybierało się między pielęgniarką, nauczycielką, górnikiem. Nie sądzę więc, żeby ludzie w tamtych czasach planowali jakoś swoją karierę i myśleli o zawodowym sukcesie.
Za PRL-u zawód lekarza był jednak zawodem elitarnym, a jak jest dzisiaj? Istnieje jeszcze elita?
Dla mnie znaczenie słowa elita jest ugruntowane w teoriach m.in. José Ortegi y Gasseta - to ludzie, którzy mają wiedzę, wykształcenie, horyzont myślowy i środki finansowe. Ale przede wszystkim chęć, by używać tego zaplecza, dzieląc się z innymi. Wyznacznikiem elity w tym sensie nie jest drogie ubranie i szampan w ręku, ale poczucie pewnego rodzaju misji czy społecznego obowiązku związanego ze statusem. Wydaje mi się, że takich osób w Polsce jest dużo. Nie są to jednak całe, jednorodne grupy - w każdej z tych grup są jednostki, które reprezentują sobą coś wartościowego i robią coś cennego dla innych.
Z jednej strony Polska i polskie społeczeństwo są dla Ciebie ważne, z drugiej strony nie masz problemu z tym, żeby mieszkać i spełniać się zawodowo w każdym innym miejscu na świecie. Czy słowo ojczyzna ma w takim razie dla Ciebie jakieś znaczenie?
Dla mnie Polska jest bardzo kulturowym konceptem. Jestem Polką w 150, jeśli nie w 200%. Nie myślę jednak o Polsce jak o samotnej wyspie. To jest część kultury Europy Środkowo-Wschodniej, utożsamiam się z tym, co w tym temacie pisali Miłosz, Kundera czy Josif Brodski. To szereg złożonych rzeczy związanych z tradycją i pochodzeniem, które - w momencie kiedy długo podróżujesz lub mieszkasz za granicą - wychodzą na wierzch. To skąd jesteś, to bardzo konkretny bagaż, ale ten bagaż sprawia, że bycie Polką mnie wyróżnia.
A jaki jest według Ciebie współczesny Polak?
Poznałam bardzo wiele różnych środowisk i myślę, że żyjemy w kraju który ma różne oblicza. Mamy wiele ograniczeń. Dla wielu osób są one jednak punktem wyjścia, a nie mentalną klatką. To polskie kombinowanie i znajdowanie rozwiązań jest świadectwem naszej kreatywności. Myślę też, że wizerunek Polaków - zarówno w kraju, jak i za granicą - zmienia się. Jesteśmy w stanie dojrzeć w sobie pozytywne cechy. To, co mi w Polakach przeszkadza, to zawiść i myślenie że jeśli ktoś ma pieniądze to znaczy, że „skądś je wziął”. Domniemanie, że je zarobił jest najmniej prawdopodobne.
Stany od lat żyją swoimi success stories, Polacy wciąż patrzą na to podejrzliwie. Jak myślisz, z czego to wynika?
Myślę, że mamy w tym krótkie doświadczenie, bo 25 lat to nie jest nawet jedna sensowa kariera od początku do końca. Nie mamy jednego pokolenia, które jest beneficjentem zarobionych przez siebie pieniędzy, nie zdążyliśmy się napracować, zarobić i najeść.
Może Polacy rzadko są dumni z siebie?
Ja się bardzo cieszę, że jestem z Polski i to jest dla mnie to powód do dumy. Nawet jeśli ktoś uważa, że z Polski pochodzą tylko panie sprzątające i hydraulicy, nie zamierzam się tego wstydzić. Najlepszym PR-em, jaki Polska może mieć, jest PR pań sprzątających! Nie znam ani jednej osoby która by na nie narzekała. I sama o sobie mówię, że to dla mnie alternatywna ścieżka kariery. Ostatnio ktoś mnie w Berlinie zapytał czy kradnę samochody. Powiedziałam że tak - i to dla czystej przyjemności, bo nie mam nawet prawa jazdy.