Poniedziałek. Ten dzień musi być najgorszy. I wcale nie dlatego, że to początek długiego tygodnia pracy. Problemem nie jest to, co następuje "po", a raczej to, co działo się "przed". W weekend byłem na dwóch epickich imprezach (no dobra, do epickich trochę im brakowało, ale kaca śmiało mogę nazwać już epickim).
Ale kto wtedy myśli o konsekwencjach? No właśnie. Po ciężkim piątku i sobocie przyszła kolej na niedzielę, ale i wtedy nie zdążyłem się zregenerować. I tak oto przenosimy się do kac-poniedziałku. W pracy. Kulminacja zmęczenia dopadła mnie w trakcie kolegium. Dla dziennikarzy to najbardziej wymagająca część dnia, w końcu trzeba maksymalnie się skupić i zaplanować dokładnie cały dzień. Chowam się z boku z nadzieją, że minie mnie kolejka. Minuty zamieniają się w godziny. Mam wrażenie, że zaraz "zjadę", a minęło zaledwie kilka chwil. Suszy, oj suszy, a oczy zamykają się same. Od piątku spałem może z 10 godzin.
Wcześniej ratowałem się kawą, która zazwyczaj mi pomagała, ale teraz chyba coś poszło nie tak. Do 9.00 byłem już po dwóch, a efektów jak nie było, tak nie ma. No może poza zawrotami głowy, ale te mogą być wcale nie od kawy... Chyba pora na cięższą artylerię.
Chwilę po kolegium wpadam do najbliższego sklepu. Na jedzenie nawet nie patrzę, nie dam rady nic przełknąć. Patrzę za to na energetyki. A tych jest sporo, półka aż ugina się od puszek. Do wyboru, do koloru. Chwytam Tiger Restart, bo przypomniałem sobie, że od jakiegoś czasu mocno reklamuje się w telewizji.
Po wypiciu takiego energetyka ma wzmocnić się koncentracja i zniknąć zmęczenie. Okej, ale co powoduje, że faktycznie energetyki mogą działać? W skład wchodzi tauryna, kofeina oraz witaminy. Mocne. Niektóre zawierają L-karnitynę czy teobrominę. Wśród energetyków znajdziemy także te, w skład których wchodzi ekstrakt z guarany.
Ok, sprawdźmy. Skoro kawa nie pomogła, a półtora litra wody ratuje tylko na chwilę, to warto zaeksperymentować z czymś nowym.
Szybki powrót przed biurko. Ospale przeglądam raz jeszcze newsy (czemu myszka i klawiatura są takie głośne?!). I powoli czuję, jak wypity przed chwilą napój robi swoje. Nie przysypiam i jakoś lepiej się czuję.
Felieton, który usiłuję skończyć od dwóch godzin, dopieszczam w 20 minut. Poszło bardzo dobrze, biorąc pod uwagę moją dzisiejszą kondycję umysłową. I nawet żadnej literówki nie ma! Redaktor jest zadowolony, ja też. Przez kolejne trzy godziny udaje mi się (naprawdę uważam to za wielki wyczyn!) normalnie funkcjonować. Piszę drugi tekst, wykonuję masę telefonów, przeglądam newsy i jeszcze wyszukuję kilka ciekawych tematów.
Żeby wyprostować kości, zrobiłem nawet kilka ćwiczeń, co - jeszcze przed wypiciem Tigera - graniczyło z cudem. Ale drugą puszkę mam w zapasie, bo dobrze wiem, że kryzys jeszcze przyjdzie. Nie mylę się. O 14.30 wyskakuję na szybki obiad i wreszcie udaje mi się coś przełknąć. Pół godziny później - kiedy znów wracam za biurko - czuję jak głowa robi się coraz cięższa, powieki opadają. O żadnej koncentracji czy efektywności nie ma już mowy. Zamykam na chwilkę oczy, licząc że może mi przejdzie.
I z tego błogiego stanu wyrywa mnie telefon. Dzwoni i dzwoni, więc to musi być coś ważnego. Patrzę na wyświetlacz i o mały włos nie dostaję zawału. Aktorka (znane nazwisko), z którą od tygodni próbuję umówić się na wywiad, właśnie dała jakiś znak życia. Przełykam ślinę, w myślach powtarzam „skoncentruj się! skoncentruj się!” i odbieram. - Czy prośba o wywiad aktualna? - Oczywiście. - A czy mógłby Pan za 40 minut spotkać się w Centrum? Bardzo przepraszam, ale to jedyny termin jaki znajdę do końca tygodnia, naprawdę mam teraz nawał pracy.
Czy ja mogę? No oczywiście, że ja mogę. Pytanie brzmi: czy ja dam radę?! Chwilę temu przysypiałem na biurku. Pech, wielki pech! Akurat dzisiaj chciałbym być w szczytowej formie, zamiast umierać na kaca. No cóż, trochę sam jestem sobie winien.
Na biurku stoi jeszcze druga puszka Tigera. Wypijam szybko, wrzucam rzeczy do torby, zabieram dyktafon, notatki i wychodzę. Po cichu liczę, że zacznie działać zanim dotrę na miejsce. Pierwsze oznaki polepszenia zaczynam dostrzegać w drodze, popijając dodatkowo wodę mineralną. Oczy się otwierają, mózg zaczyna działać sprawniej. Kiedy rozsiadam się na krześle w kawiarni, a moja rozmówczyni siada naprzeciwko, mam przeczucie że będzie dobrze.
I było. Z jednym tylko wyjątkiem. Zaczynamy wywiad, a ja po trzech minutach orientuję się, że nie włączyłem dyktafonu! Maaatko! Udaje mi się obrócić to w żart, włączam ten nieszczęsny dyktafon i dalej idzie już gładko. Po godzinie wracam do redakcji, całkiem zadowolony. Rozmowa ciekawa, materiał na jutro gotowy. Siadam do komputera, odpisuję jeszcze na kilka maili, redaguję tekst który wieczorem ma iść do publikacji. Na dziś koniec.
Wychodzę z pracy z uczuciem ulgi: udało mi się przetrwać poniedziałek! Moja poranna forma wskazywała, że będzie najgorzej, a poszło całkiem nieźle. Wpadam do domu i zasypiam chyba natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki.
A wnioski? No cóż, życie towarzyskie to nie grzech. Ale przed weekendem trzeba się zastanowić, czy margines czasu na regenerację jest wystarczający. Poniedziałek już sam w sobie jest zły, a poniedziałek na kacu - to najgorzej.
A po drugie: jeżeli chcemy zaliczyć prawdziwy restart, sięgajmy po to, co lubimy i co naprawdę zadziała. W takich dniach najważniejsze to nie tracić głowy.