Magdalena Łapińska uprawia trudną i niemal już dziś zapomnianą sztukę ceramiczną
Olga Wyszkowska
13 września 2014, 09:30·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 13 września 2014, 09:30
Magdalena Estera Łapińska to 28-letnia graficzka, ilustratorka i designerka z Warszawy, która uprawia trudną i niemal już dziś zapomnianą - sztukę ceramiczną. Najbardziej dumna jest ze swojej firmy – Łapińska Porcelana, mniej z wystaw czy pracy dla znanych marek. Co ją wyróżnia? Fascynacja polską sztuką z okresu PRL-u i zaangażowanie. Swomi pracami, Łapińska walczy bowiem o poszanowanie dla polskiego dorobku i wzrost zainteresowania sztuką nowoczesną wśród Polaków.
Reklama.
Olga W: Parę lat temu zwróciłaś uwagę ludzi na kilka zaniedbanych, modernistycznych budynków. Chciałaś uczynić z nich ikony stolicy. Opowiesz o tym projekcie?
Magdalena Łapińska: W 2009 r., kiedy konkurs na pamiątki z Warszawy wywołał absolutny wylew syrenek i Pałaców Kultury w różnych formach, zaczęłam się zastanawiać, co innego jest w tym mieście, co mogłoby je promować. W ten sposób powstał projekt „Sen o Warszawie”, który składał się z sześciu ceramicznych miniaturek - Dworca Centralnego, Supersamu, Emilii, Kina Skarpa, Sezamu i Rotundy.
Jak ludzie na nie zareagowali?
Na pierwszym Art Yard Sale’u, na którym je pokazałam, reagowali strasznie emocjonalnie. Krzyczeli: Zobacz, to jest malutki dworzec! A to mały Supersam, on stał zawsze na Placu Unii, ale mają go zburzyć! Najbardziej rozczulał ich mały Dworzec Centralny pewnie dlatego, że z oryginałem są najbardziej związani, kojarzy im się z podróżami, powrotami do domu. Myślę, że udało mi się wyczuć jakieś fluidy społeczne, wychwycić pewną atmosferę i klimat, który jest wspólny dla wielu Warszawiaków, bo na początku faktycznie zrobił się na te figurki megaszał. Było o nich głośno i bardzo dużo ludzi - w różnym wieku, je kupowało. Teraz tych prac sprzedaje się trochę mniej. Kupują je głównie osoby, którym odpowiada estetyka tych budynków, i którzy rozumieją ten pomysł.
A rozumieją?
Zdecydowana większość zrozumiała żart w nim zawarty i bardzo ciepło odebrała moje prace. Części musiałam tłumaczyć, że nie jest to żadna mydelniczka czy przycisk do papieru, a tzw. „durnostój”, czyli po prostu kolekcjonerska ozdoba pokoju, która ma cieszyć oczy. Osoby z mojego pokolenia, od razu uznały to za urban toy w wersji vintage. Nie musiałam im niczego wyjaśniać (śmiech).
Czym kierowałaś się przy wyborze budynków?
Przede wszystkim kluczem emocjonalnym. Przez 18 lat mieszkałam w centrum Warszawy, na skrzyżowaniu Emilii Plater z Alejami. Kiedy zaczęłam się zastanawiać, które modernistyczne budynki pamiętam z dzieciństwa, i które naprawdę lubię, padło właśnie na te, które znajdowały się w pobliżu. Chciałam, aby w moich pracach grafika była minimalistyczna i uproszczona, dlatego ważna była dla mnie również wyrazistość oryginału, charakterystyczność bryły.
Części z tych oryginałów już dzisiaj nie ma...
To też jeden z powodów, dla których powstał mój projekt. Te budynki znikają na naszych oczach! Nie ma Kina Skarpa i Supersamu, Sezam będzie przebudowywany, Rotunda póki co siedzi pod okropnym billboardem i nie wiadomo, co z nią dalej będzie. W większości przypadków te zmiany, to ogromna strata dla miasta. Ja wszystkie te budynki po prostu bym odrestaurowała, czyli doprowadziła do stanu, w którym były na początku, bo jak się starzeją, są brudne i zaniedbane, trudno, żeby nie wyglądały smutno. Wiem, że wymagałoby to sporo pieniędzy, ale z drugiej strony - każdy z nich mógłby być przecież ikoną promującą Warszawę. Chciałabym, żeby władze miasta zrozumiały, że to jest w ich interesie, że byłaby to kolejna atrakcja turystyczna, z której możnaby czerpać zyski.
Czy to właśnie dlatego, w swojej pracy dyplomowej stworzyłaś projekt Muzeum Warszawskiego Modernizmu?
Dokładnie tak. Chciałam, by powstało muzeum poświęcone modernizmowi. Głównie architekturze, ale też dziedzinom powiązanym, takim jak na przykład sztuka użytkowa, czy plakat. Ale skoro nadal czekamy na budynek Muzeum Sztuki Nowoczesnej, to myślę, że ja i moje muzeum musimy jeszcze cierpliwie poczekać (śmiech).
Uważasz, że takie muzeum jest Polakom potrzebne?
Tak! Były już próby przybliżenia tego tematu poprzez wystawy - „Warszawa w budowie”, „Miasto na sprzedaż” czy „Chcemy być nowocześni”. Muzeum czy choćby stałej ekspozycji temu poświęconej wciąż nie ma, a powinny być. Edukacja wizualna u nas leży, a Polacy mają niewielką wiedzę na temat współczesnego dorobku. Wielu wydaje się, że polska sztuka skończyła się wraz z Matejką, a architektura wraz z Krakowem, bo tego uczy się ich w szkołach. Nie uczy się np. o okresie awangardy w sztuce i o jej wpływie na reklamę tamtych lat. Nie uczy się, że było coś takiego, jak modernizm. Architektura modernistyczna, przez to, że przenikała się z socrealizmem i kojarzy się z czasami komuny, jest wypierana ze zbiorowej świadomości. Jest zła, brzydka, ponura. A przecież można ją odbierać zupełnie inaczej.
Jak? Co w tych budynkach jest ciekawego?
Przede wszystkim kosmiczne bryły. Ich forma, w swojej prostocie bywa ekstrawagancka i radykalna. Te budynki są takie, a nie inne, jedyne w swoim rodzaju, często do niczego niepodobne. W niektórych widać odwagę i bezkompromisowość, w innych radykalizm i pragmatyzm.
Myślisz, że muzeum odseparowałoby tę architekturę od przykrych skojarzeń z komuną?
Myślę, że najwyższy czas, żeby podejść do tego naukowo. Oczywiście nie oznacza to, że projekty modernistyczne nie będą dalej kontrowersyjne. Będą, bo w pewnym momencie założenia tego nurtu podryfowały w stronę utopii. Nie zmienia to jednak faktu, że głównym celem tamtego projektowania była praktyczność. Te budynki miały jak najlepiej służyć ludziom. To jest myśl, która kompletnie się zatraciła. Teraz projekty architektoniczne z założenia mają być ładne, ozdobne, choć w praktyce oczywiście nie są, bo zatwierdzają je osoby z nieukształtowanych gustem. Co gorsza, nie są też podporządkowane żadnej praktycznej myśli. Przy takim Dworcu Centralnym, który wygląda jak kosmiczny stół, Złote Tarasy wyglądają kiczowato. Lepiej ogląda się je ze środka niż z zewnątrz.
Nowym budynkom brakuje sensu i stylistycznej spójności?
W Polsce po prostu brakuje zasad miejskiego projektowania. Byłam kiedyś w Holandii i pamiętam, że ta wizyta zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Tam są bardzo ostre restrykcje dotyczące wyglądu miast. Domy mogą być pomalowane tylko w określonych kolorach. Można z tym dyskutować, bo jest to pewne ograniczenie wolności, ale moim zdaniem efekt wart jest swojej ceny. Ten kraj naprawdę pięknie wygląda. U nas brakuje takiego porządku i myślenia długofalowego. Nie ma też świadomości, że różne rzeczy warto robić, bo - raz, opłacają się finansowo, a dwa - kulturalnie, bo przyczyniają się do zachowania dziedzictwa kulturowego i promocji Polski. Jak można coś zrobić szybko, sprzedać grunt inwestorowi, który zapłaci kupę forsy i zrobi, co zechce, to jest świetnie. Nikt nie zwróci uwagi, że budynki wzięte razem nie tworzą nic spójnego estetyczne, nie przystają do siebie. Wygląda to tak, jakby nikt nad tym nie panował. Totalna samowolka i bałagan.
Być może ludzie wolną nowe, jakkolwiek by to nie wyglądało, byleby tylko zapomnieć o PRL-u? A jak jest u Ciebie - czy Twoja fascynacja modernizmem, wiąże się też z jakimś sentymentem do tamtych czasów?
Nie łudziłabym się, że decydentom chodzi o coś innego niż pieniądze, ale starsze pokolenie faktycznie może chcieć te ślady PRL-u wymazać. Moje pokolenie jest inne. Raczej nie pamięta kartek czy kolejek. Pamięta jednak ten klimat, który po '89 nie zniknął, wszystko nie stało się nagle jasne, kolorowe, optymistyczne i takie, jak na Zachodzie. Ja pamiętam np. dobranocki takie jak Miś Uszatek, Bolek i Lolek czy Reksio, które dzisiaj wydają mi się bardzo psychodeliczne (śmiech). Do tego ponurackie mebelki dla dzieci, dziwne zabawki, które były trochę smutne, kolory, które, nie wiadomo dlaczego, zawsze były brudne. No i budynki, takie jak Rotunda, domy Centrum, które wtedy wyglądały zupełnie inaczej. Teraz, to wszystko wydaje mi się bardzo vintage, ale tworzy to pewną mapę moich wspomnień z dzieciństwa, dlatego zdecydowanie - mam do tego sentyment. Moje pokolenie może jeszcze powiedzieć, że to jest nasza tożsamość - na tym się wychowaliśmy, to nasze korzenie.
Twoi rodzice mają podobny stosunek do tamtych czasów?
Przez nas tamte czasy są wspominane bardzo romantycznie, bo dzieciństwo tak się po prostu wspomina, przez naszych rodziców chyba mniej. Dla mnie bary mleczne miały fajny klimat. Moje pokolenie uważa po prostu, że pamiątki z tamtych lat są stylowe i retro, a zatem – fajne, rodzice woleliby chyba o nich zapomnieć. Już się w tych barach nasiedzieli.
Skąd bierze się ta moda na retro/PRL?
Żyjemy w kraju, który został zgwałcony. Zgwałcono naszą kulturę, sztukę, mentalność, relacje międzyludzkie. Myślę więc, że ta moda wynika z potrzeby znalezienia w tej przykrej przeszłości czegoś pozytywnego i z potrzeby określenia tożsamości. Ciężko jest cały czas budować ją na historii bardzo odległej, której nie pamiętamy. Nasze pokolenie poczuło chyba taką potrzebę znalezienia bliższego punktu odniesienia, a może też - odczarowania tamtej minionej rzeczywistości. Spojrzenia na nią na nowo. W Zachęcie była swego czasu wystawa, na której pokazywano emaliowe naczynia, pralki Franie. Pokazywała PRL od tej mniej mrocznej, a na swój sposób uroczej strony. Nie jako wielką degrengoladę, pustki w sklepach i smutek, a jako krajobraz codziennego życia, który był bardzo klimatyczny, a oglądany z dystansem, tak jak w filmie „Miś”, czasami nawet zabawny. Dzisiaj można więc na to spojrzeć jak na nieco kosmiczną rzeczywistość, która miała jakiś swój wdzięk.
Tobie ta estetyka również jest bliska. Skąd czerpiesz inspiracje?
Lubię rzeczy proste, o mocnych barwach, kontrastowe i wyraziste, i faktycznie, inspiracje czerpie często z polskiego dorobku. Bliska jest mi estetyka konstruktywistycznego plakatu, ilustracja z lat 50., geometryczne, kolażowe formy lat 20. i 30., abstrakcjonizm. Lubię też motywy zwierzęce, dlatego często pojawiają się one w moich pracach. Kiedy mam potrzebę pobudzenia swojej wyobraźni, przeglądam stare magazyny, albumy z malarstwem czy ilustracją sprzed wielu lat. Z magazynu „Arkady” z lat 30., dowiedziałam się masę ciekawych rzeczy na temat naszej grafiki, plakatu, kolażu. To jest kopalnia fantastycznych projektów. Dzięki takim artystom jak Starzewski, Strzemiński, Kobro, Berlewi, w pewnych momentach naszej historii, poziom naszej sztuki był światowy! Oczywiście, przeglądam też prace w internecie, żeby wiedzieć, co się dzieje, ale bywa, że zamiast inspirować, to ta ilość przytłacza.
Jak scharakteryzowałabyś swoją twórczość?
Obecnie zajmuję się grafiką, ceramiką i ilustracją, które się cały czas przenikają w moich projektach. Lubię to, że zajmują mnie różne dziedziny projektowe. Nie szukam też jednego stylu, który jest bardzo rozpoznawalny. Bawię się różnymi formami, lubię łączyć techniki. Lubię cały czas poszukiwać. Wszystko, co tworzę, łączy jedno - jest to autentyczne. Umiem pracować, biorąc pod uwage potrzeby klienta, ale mam to szcęście, że nie muszę pracować wbrew sobie. i naginać się do czyichś gustów. Zresztą każdy może obejrzeć moje portfolio w internecie i dzięki temu będzie wiedział, czego się może spodziewać.
A dlaczego wybrałaś właśnie porcelanę? To chyba nie tylko vintagowy, ale i bardzo trudny materiał. Niewiele osób się tym zajmuje.
Między innymi dlatego go wybrałam. To, że jestem w kręgu osób wtajemniczonych, robię coś, co nie jest popularne, jest strasznie fajne, bo grafików jest dzisiaj cała masa. Na studiach miałam okazję uczęszczać do pracowni ceramiki. Szybko przekonałam się, że ta praca jest dla mnie idealna. Mam czasem nadwyżki energii, a praca manualna, z materiałem, jest czymś bardzo uspokajającym, bliskim medytacji, działającym super na głowę. Oczywiście, sam ten proces jest dosyć trudny. Zaczyna się od rzeźby, później robi się negatyw i odlew, wypala się raz, szkliwi, wypala drugi raz, maluje złotem, wypala znowu. W tej pracy wiele rzeczy może pójść nie tak. Bywa, że wielogodzinna praca idzie na marne, bo materiał wybucha w piecu. Ja znalazłam na to sposób. Jak już wystarczająco sfrustruję się porcelaną, z większą chęcią siadam do grafiki i odwrotnie (śmiech).
Dziś masz na koncie prace dla magazynów takich jak KMAG, Elle, Exlusiv, Warsaw Insider, sporo wystaw, w Londynie, Berlinie, a nawet na Kubie. Ostatnio Twoje prace pojechały do Tokio na wystawę organizowaną przez Instytut Adama Mickiewicza, a w październiku znajdą się na London Design Days. Prowadzisz też własną firmę - Łapińska Porcelana. Z czego w tym wszystkim jesteś najbardziej dumna?
Z tego, co wymagało ode mnie najwięcej wysiłku, czyli z porcelany, dlatego cieszę się, że zrobiłam w końcu ten pierwszy krok, żeby sformalizować związek z tą dziedziną i założyłam firmę. Mam własny brand, własną stronę ze sklepem internetowym. Jednak porcelanę nie każdy lubi, nie każdy się tym jara i nie każdy tego potrzebuje. Żeby żyć tylko z tego, musiałabym wymyślić jakiś komercyjny projekt, który byłby szybki i taniszy w produkcji, a ja wolę wszystko robić sama, tak jak czuję i zgodnie z estetyką, która mi pasuje. Traktuję to absolutnie zajawkowo, chociaż miło mi, kiedy ktoś to docenia. Niedawno moje talerze zostały wyróżnione w konkursie Łódź Design i w październiku będą tam prezentowane publiczności. Bardzo mnie to cieszy, bo wiem, że wiele osób nie szuka porcelany w internecie. Woli ją zobaczyć na żywo, dotknąć.
Czujesz się kobietą sukcesu?
Jestem zadowolona z tego, co mam. Cieszę się, że moja praca podoba się innym, że nie muszę bardzo naginać się do czyichś gustów, a ludzie doceniają to, co robię i chcą ze mną współpracować. Wciąż mam jednak jakieś niezrealizowane plany, stawiam sobie nowe wyzwania, mam jakąś perspektywę przed sobą. Gdybym się czuła kobietą sukcesu, oznaczałoby to, że osiągnęłam już to, co chciałam, a to uczucie musi być okropne.
Jakie teraz masz plany?
Mam sporo pomysłów na nowe prace, m.in. nowe talerze, serię geometrycznych, pastelowych wazonów czy autorskich misek. W przyszłości na pewno zrobię też kilka figurek zwierząt, bo lubię projekty, które zaspokajają tylko, albo aż - potrzebę estetyki. Moim największym marzeniem jest własna pracownia ceramiczna. Do tego potrzeba jednak i miejsca, i pieniędzy.
Nie myślałaś o tym, żeby wyjechać gdzieś, gdzie zarobki są wyższe?
Bardzo chętnie wyjadę na jakiś czas I popracuję w innym kraju niż Polska. Jestem jednak bardzo związana z Warszawą i nie mogłabym nigdzie wyjechać na stałe. Mam tu dużo swoich miejsc, wiele dobrych wspomnień. Tutaj czuję się bezpiecznie i u siebie. Czuję też mocną więź ze swoją rodziną i przyjaciółmi, ale i z kulturą, sztuką, a nawet polską mentalnością. Często rozmawiam ze znajomymi o tym, jacy my - Polacy, jesteśmy.
A jacy jesteśmy?
Porywczy, emocjonalni, czasem negatywnie nastawieni, narzekający. Nie jesteśmy hop do przodu, nie umiemy doceniać tego, co mamy i chwalić się sukcesami. Z drugiej strony cechuje nas jednak gościnność, zabawa z przytupem, która jest mi bliska (śmiech), rozmach, niemyślenie o jutrze czy choćby pewna melancholia, którą ja osobiście lubię. Ten przyjemny smutek, popadanie w zadumę... Wydaje mi się to bardzo polskie. To jest nasz specyficzny, słowiański rys i nie ma co udawać, że jest inaczej.
A co byś w Polsce zmieniła?
Wolałabym, żeby niektóre rzeczy były lepiej zaprojektowane, żeby lepiej wyglądały, żeby infrastruktura była lepsza. Wciąż jest u nas bardzo dużo do zrobienia, ale to też działa motywująco. Kiedy walczy się z materią, przeciera się jakieś szlaki i w końcu uda się coś zrobić, czuje się olbrzymią satysfakcję. A jak pokazuje nasza historia, ograniczanie nas, przynosi wręcz przeciwne rezultaty od zamierzonych. Polacy w przeciwieństwie do Holendrów, są bardzo przekornym narodem. Tam wszyscy podporządkowują się sztywnym zasadom, tu - uśmiechanie się do urzędniczki, żeby coś załatwić, smarowanie pod stołem i wszelka kombinatoryka to niemal sport narodowy. Nie ma się czym chwalić, ale tak jest.
To ślad PRL-u.
Nie jedyny. Mieliśmy wtedy poczucie, że wszystko jest na chwilę. Nauczyliśmy się więc robić wszystko w warunkach polowych i taka prowizorka była świetnym rozwiązaniem, tyle że tymczasowym. Dziś możliwości jest znacznie więcej niż wtedy, ale ludziom trudno zrozumieć, że to, co tymczasowe, już nie wystarczy, że to, co tanie i szybkie, jest po prostu tandetne. Ludzie dalej chcą wszystko robić za dwa grosze. Nie pomyślą, że warto wydać więcej, żeby zatrudnić kogoś, kto ma duże doświadczenie. Mam znajomych w Londynie i wiem, że tam wygląda to trochę inaczej. Tam sporo osób wie, że pomysł i realizacja czegoś, co ma promować firmę, są niezwykle ważne, bo posiadanie dobrej, jakościowej identyfikacji marki, się opłaca.
Może my wciąż jesteśmy na tę jakość za biedni?
Nie jesteśmy bogatym narodem, ale nie ma też u nas rozwiniętej świadomości estetycznej. W reklamie czy architekturze jest wciąż sporo brzydoty. Jedni to tanie i brzydkie wybierają, inni obcują z tym na co dzień i się do tego przyzwyczajają i tak tworzy się błędne koło. Mam nadzieję, że nasze pokolenie to zmieni, bo jest coraz więcej młodych osób, którym zależy, którzy edukują starszych. Dzięki nim powstają coraz lepsze prace, fajne inicjatywy. Jakaś energia jest. Jest też chęć zmiany, a koniec końców to dzięki tej chęci - jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. W wolnej Polsce.