Franciszek Orłowski - jeden z najciekawszych artystów młodego pokolenia
Olga Wyszkowska
04 października 2014, 08:07·12 minut czytania
Publikacja artykułu: 04 października 2014, 08:07
Kto z Was byłby w stanie wymienić się ubraniem z bezdomnym, doświadczyć zapachu życia, którym jest ono przesiąknięte? On to zrobił i to nie raz. Franciszek Orłowski to 30-letni absolwent ASP w Poznaniu i jeden z najciekawszych artystów młodego pokolenia. Jego prace – pokazywane na licznych wystawach w Polsce i za granicą, są odważne, zaskakujące i nietuzinkowe, ale nie oderwane od rzeczywistości. Raczej głęboko w nią wrośnięte i dlatego - głęboko poruszające. Tym, co je wyróżnia, jest eksperymentalna forma i głębokie zaangażowanie w relacje z drugim człowiekiem.
Reklama.
Olga W: Czy realizując projekt „Pocałunek miłości”, w którym w miejscach publicznych wymieniał się Pan ubraniami z bezdomnymi, przekroczył Pan własne granice? Co Pan wtedy czuł? Jak przełamał Pan psychiczny i fizyczny opór, wstręt przed wejściem w czyjeś znoszone buty i dla kogo ta zamiana ubrań była trudniejsza - dla Pana czy dla bezdomnych?
Franciszek Orłowski : Pokonywanie granic, także tych własnych, to dla mnie integralna część życia. Najtrudniejsze do pokonania są jednak granice pomiędzy ludźmi. W „Pocałunku miłości” przedarłem się przez to, co cudze i odstraszające, nasiąknięte trudem, życiem, człowiekiem. Jego potem, brudem, smrodem, zapachem miejsc, w których bywa. Nie do końca pamiętam, co wtedy czułem, poza ogromnym napięciem i wolą. Widziałem naprzeciwko siebie drugiego człowieka - jego szarą twarz pokrytą poziomymi i pionowymi koleinami zmarszczek, czarne zęby, ale też błękitne oczy, w których chował szczyptę radości i nadziei chyba jeszcze z dzieciństwa. Tylko ona nie uległa degradacji, bo była właśnie tym czymś pozamaterialnym. Sens tego wszystkiego krył się właśnie w tym spotkaniu się oczami, gdy on był w moim, a ja w jego ubraniu. Potem było trudno. Nawet bardzo. Szedłem nie wiadomo gdzie, chcąc gwałtownie odnaleźć siebie, swój zapach, swoje buty i skarpetki. Swoje miejsce. Nie mogłem odróżnić siebie od niego, znaleźć tej granicy właśnie. Wiem, że bezdomnym też było trudno. Dla nich ubranie jest jedynym pewnym schronieniem i po wielokroć pełni funkcje domu. Część tych osób nie lubi zmieniać ubrań, podobnie jak starsi ludzie nie lubią się przeprowadzać. Ubranie dla bezdomnego jest tym wszystkim, co posiada w sferze materialnej. Myślę, że tą sferą trudno nam się dzielić.
Kontynuacją tego performance’u był „Projekt zero” - z zebranych ubrań zrobił Pan namiot, który wstawił Pan do galerii. Tutaj podzielił się Pan z odbiorcami doświadczeniem ludzkiego zapachu. Dlaczego uznał Pan to za projekt architektoniczny i jak reagowali na niego ludzie?
Widziałem silny związek pojęciowy pomiędzy ubraniem osoby bezdomnej, a miejscem - przestrzenią, którą określamy jako dom. Osoba bezdomna „wchodzi” do swojego ubrania, które jest jej jedyną przestrzenią osobistą i pełni rolę architektury. Ubranie, które staje się dla człowieka jego domem, rejestruje, kondensuje - nasycone jest w stopniu najwyższym wszystkimi procesami organicznymi, demonstrującymi się poprzez zapach, który w sposób opresyjny dla innych wyznacza obszar osobisty, mur, barierę, czy może właśnie „strefę zerową”, której się nie przekracza z łatwością. Niewielki, jednoosobowy namiot uszyty z ubrań osób bezdomnych umieszczony w galerii widziany z pewnej odległości niczym nas nie szokuje.
Można nawet powiedzieć, że generuje poczucie intymności i spokoju. Jedynie zapach staje się granicą, która wymusza na nas pewien dystans. Jeśli go przekroczymy, narażamy się na oddziaływanie przestrzeni „innego", odczuwamy trud przebywania w niej. W czasie dyskusji panelowej związanej z otwarciem wystawy jeden z dyskutantów stwierdził, że w tym projekcie nie czuje człowieka. Poprosiłem go więc, aby zbliżył się lub wszedł do namiotu. Wszedł i wyszedł po sekundzie z twarzą czerwoną i oczyma pełnymi niepokoju. Poczuł człowieka. Zrozumiał.
W pracy „24 godziny”, która była realizowana w Polsce i Japonii, proponując obcym ludziom zamianę ciałami i rejestrując ich odpowiedzi, bada Pan granice „mojego” i „cudzego”, granice fizyczne i psychiczne. Jak te granice przebiegają w tych dwóch różnych kulturach?
Te kultury bardzo różnią się w podejściu do ciała i psychiki. W kulturze europejskiej ciało i pojęcie "Ja" jest bardzo zindywidualizowane, egocentryczne. Śmierć oznacza w najlepszym wypadku koniec tego, co tu na ziemi, a opuszczenie ciała jest aktem jednorazowym. Nawet zmartwychwstanie w religii katolickiej zakłada, że na końcu świata każda dusza będzie w swoim własnym ciele. W kulturze wschodu pojedyncze ciało, w którym znajduje się dusza, stanowi tylko etap na drodze duchowego rozwoju, a „Ja” aspiruje bardziej do słowa „My”.
Większość Japończyków, których zaczepiałem na ulicy, nie chciała odpowiedzieć mi na pytanie "Czy zamieniłbyś się ze mną ciałem na 24 godziny?" Nie chcieli mi nawet powiedzieć, gdzie jest najbliższa stacja metra. Trudno było ich wytrącić ze wspólnego nurtu ulicznego związanego z porą dnia i ich funkcją społeczną. Stanowili coś w rodzaju jednolitej fali, która przelewała się to tu, to tam. Gdy udało mi się jednak zainteresować kogoś tym pytaniem, rozmowa odbywała się na bardzo głębokim poziomie. Ludzie szczegółowo opisywali i badali to, co zawiera się w sferze dostępnej im kultury, filozofii i jak to się ma do ich psychiki.
W Polsce wiele osób swoje ciało kojarzyło ze swoją zewnętrznością oraz wiekiem, natomiast rzadko brało pod uwagę to, że mózg należy do ciała i wraz z nim stanowi o ich pamięci, intelekcie, osobowości i duchowości. Jedna pani chciała zamienić się ciałem z mężem, aby poznać jego tajemnice. Starszy pan chciał zamienić się ciałem z młodą kobietą, aby poczuć jej energię i płeć. Ciekawa była też bardzo idealistyczna postawa pary zakochanych, którzy chcieli zamienić się ciałami, aby poznać się w tym wymiarze, który normalnie jest dla nich niedostępny. Najmocniej zapadła mi jednak w pamięć reakcja pani w średnim wieku. Wydawało się, że zupełnie nie jest zdziwiona moim niecodziennym pytaniem. Stała spokojnie naprzeciw mnie, z oczami zanurzonymi gdzieś głęboko w swoich doświadczeniach, z twarzą spokojną, skupioną. Po dłuższej chwili, odpowiedziała głosem bardzo zdecydowanym, że - tak, chciałaby się zamienić. O nic więcej nie zdążyłem zapytać. Patrzyłem, jak wyprostowana sylwetka z uniesioną lekko głową, szybkim krokiem podąża w stronę przechodzącego na zielonym świetle tłumu. Jestem ciekawy, co leżało u podstaw tak zdecydowanej odpowiedzi. Zresztą - dla mnie ciekawe były wszystkie wypowiedzi. A najciekawsza w tym wszystkim, bez względu na kulturę, wydaje mi się skala. Skala ciekawości człowieka lub jej braku.
Spotkanie z drugim człowiekiem zdaje się być dla Pana ważne. Czy takie absolutne spotkanie - bez barier, podziałów, dystansu, jest Pana zdaniem możliwe?
Zastanawiam się, czy ta potrzeba prawdziwej komunikacji w ogóle jeszcze w nas istnieje, a jeśli tak, to jaka jest? Czego dotyczy? Jaką wartość stanowi dla nas drugi człowiek? Czy poza konsumpcjonizmem, w szerokim rozumieniu tego słowa, coś dla siebie stanowimy? Doświadczanie drugiego człowieka zawsze coś w nas zostawia. Jakąś wiedzę. Gdy stajemy wobec drugiego człowieka, to trochę tak, jakbyśmy stawali przed przedziwnym lustrem, do którego nie mamy dostępu w żadnej innej sytuacji. Nieraz w tym lustrzanym ciele możemy zobaczyć swoje własne oko.
W swojej twórczości dotyka Pan obszarów życia społecznego, które są trudne, a przez to często marginalizowane. W pracy „Drobne” umieścił Pan w jednopensówce mikrofilm ze zdjęciami polskich emigrantów czekających na ogłoszenia o pracę pod tzw. ścianą płaczu w Londynie. Następnie, puścił Pan monetę w obieg. Czy to doświadczenie polskiego emigranta jest Panu w jakiś sposób bliskie? Czemu według Pana młodzi Polacy wyjeżdżają z kraju?
Od dziecka słyszałem o emigracji. A to „za chlebem”, a to z powodów politycznych, ten problem jednak nie dotyczył mnie osobiście, aż do momentu, kiedy pojechałem do Londynu. Spotkałem się tam z kolegą, który szukał pracy. Trafiliśmy na róg ulicy, pod polski sklep, w którego witrynie wisiały ogłoszenia. Wokół kręcili się podejrzani ludzie. Widok znajomej mi osoby pod tzw. polską ścianą płaczu stał się swoistym katalizatorem i uruchomił refleksje. Ona odnosiła się nie tylko do emigracji polskiej, ale do samego zjawiska emigracji jako takiej. Moneta przechodzi z rąk do rąk, jej losy nie są nam znane - podobnie jak nie są nam znane losy wielu emigrantów.
Pana prace są bardzo performatywne. Zdarzenie wydaje się w nich ważniejsze niż forma. Uważa się Pan za artystę - poruszyciela?
Jestem artystą egzystencjalnym, więc „wdawanie się" w nurt życia i w jego procesy jest częścią mojej postawy twórczej. Niektóre moje prace są propozycją, reszta zależny od odbiorcy. Tak było w przypadku wspomnianego „Projektu zero”. Człowiek poruszony zapachem, mógł sam zadecydować, czy chce przekroczyć granice, czy się wycofać. Innym projektem współtworzonym przez odbiorców było „Potencjalne miasto” - makieta urbanistyczna wykonana z testów ciążowych. Ludzie w galerii podchodzili do niej spokojnie, z dystansem, po czym odnajdowali wzrokiem znajomy przedmiot - test ciążowy, który wywoływał różne emocje. Przyglądali mu się, dotykali, podnosili, wielu zdecydowało się go zabrać, wsadzić do kieszeni czy torebki. Słyszałem później pytania: nie szkoda ci było starań, tej precyzyjnej i żmudnej pracy, aby potem ludzie to pozabierali, poprzestawiali, zdekonstruowali? Ja widzę jednak sens właśnie w tych pojedynczych decyzjach, w tej dekonstrukcji makiety, która tym samym ze skali mikro przenosi się do skali makro. Projekt wchodzi w obieg prawdziwego życia, bierze udział w decyzjach ludzi, a one z kolei w tworzeniu miasta. Bo miasto tworzą ludzie i ich decyzje. Ono bez ludzi stałoby się tylko pustą makietą.
Jak kształtował się Pana język artystycznego wyrazu i jak funkcjonuje on w instytucjach takich jak galerie czy muzea?
Mój język kształtował się tak samo, jak moja osobowość - pod wpływem doświadczeń, bodźców, obserwacji, zauważeń, ale także i pytań, na przykład takich, jakie w dzieciństwie zadajemy rodzicom. Pamiętam, że, gdy miałem może z 3 czy 4 lata i byłem nad morzem, patrząc na błękitne niebo, zapytałem ojca: Tato, czy to niebo jest sztuczne czy prawdziwe? Nie pamiętam już, co odpowiedział, ale to pytanie wciąż we mnie rezonuje. Wciąż czuję w sobie tę samą ciekawość. Ta uważność determinuje moją sztukę.
Jest Pan po Wydziale Komunikacji Multimedialnej Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Pana prace są bardzo interdyscyplinarne. Jakie dziedziny na ogół Pan łączy i jak wygląda Pana praca nad projektem?
Kiedyś na pytanie o moją pracownię odpowiedziałem, że jest nią moja głowa. Tu pracuję najbardziej intensywnie, nie zamykam się jednak na innych. Sama realizacja moich prac często wymaga przeróżnych konsultacji, współpracy z fachowcami. Przy takich pracach jak „Projekt 0” na poziomie technicznym pomagała mi krawcowa. Przy „24 godzinach” współpracowałem z wolontariuszami. Przy pozostałych projektach konsultowałem się z architektami, konstruktorami, mechanikami czy nawet – jak w przypadku „Drobnych” - z Mikro mechanikami. Kiedy projekt wymaga wieloetapowej realizacji, zdarza się, że współpracuję np. z fabryką. Tak było w przypadku pracy „Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój! I odnowi oblicze Ziemi. Tej Ziemi!”, w której słowa tworzyły bieżnik opony.
Co Pana inspiruje?
Życie mnie inspiruje. Inspiruje, zastanawia, nurtuje, prowokuje do refleksji.
Myśli Pan, że takich artystów, jak Pan, którzy nie boją się opuścić bezpiecznego przylądka estetyki, racjonalizmu i zachowawczości, będzie więcej? Może szykuje nam się jakiś przewrót w polskiej sztuce, a może coś jeszcze większego - przewrót w życiu społecznym?
Sztuka nie jest polem do dokonywania przewrotów społecznych. Przewroty i rewolucje dokonują się w innych przestrzeniach. Sztuka może być przeczuciem, impulsem, ale nie głównym nurtem działania społecznego.
Jaki jest status artysty w Polsce? Czy ten status pozwala się nieskrępowanie rozwijać, odnosić sukcesy, być docenianym i żyć wyłącznie ze swojej sztuki?
Gdyby tak było, pomyślałbym, że jestem w niebie. Status artysty w Polsce jest schizofreniczny. Z jednej strony artyści to grupa pozornie prestiżowa, z drugiej - zasilająca prekariat. Tworzenie sztuki nie jest traktowane jak praca, tylko jak ekscentryczna część osobowości, której wytworom można się przyjrzeć. Potężna część galerii oraz instytucji wystawienniczych w ogóle nie płaci artystom honorariów za udział w wystawach. Taka sytuacja miała miejsce w ubiegłym roku na jednej z czołowych wystaw w CSW w Warszawie - „British British Polish Polish"! Można by się zastanowić, co by było, gdyby tak samo potraktować inne grupy zawodowe.
Co rysowałoby się na twarzy dyrektora hotelu, gdyby wszyscy goście oświadczyli, że nie zapłacą za nocleg, bo ich obecność stanowi dla hotelu reklamę i może w przyszłości przełoży się na intratną ofertę jego kupna? Jaką minę miałby właściciel firmy wynajmującej samochody po takim dictum? Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego przeznacza wprawdzie na sztukę nie małe pieniądze, ale jeśli przyjrzymy się podziałowi budżetu i projektowi finansowemu, okaże się, że często nie ma tam puli przeznaczonej na honoraria dla artystów. Artyści są ostatnim ogniwem w łańcuchu pokarmowym. W związku z tą patologiczną sytuacją, powstało Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej - otwarte porozumienie różnych środowisk, organizacji i osób prywatnych z całej Polski, które dąży do koniecznych zmian w sferze kultury, zwłaszcza tej związanej ze sztuką współczesną. Jego postulaty dotyczą zarówno emerytur, jak i kwestii ubezpieczeń zdrowotnych dla artystów. Żyjemy w kraju, w którym ani idea, ani sztuka nie są pieszczochami państwa i myślę, że takie podejście nie pozostanie w przyszłości bez odpowiedzi społecznej.