Młody naukowiec miał zapłacić haracz za stypendium.
Młody naukowiec miał zapłacić haracz za stypendium. Fot. Grzegorz Skowronek/Agencja Gazeta
Reklama.
Haracz za stypendium
Cala sprawa wydarzyła się w „dużym polskim mieście” na „czołowej krajowej uczelni”. Po powrocie z dwuletniego stypendium młody naukowiec miał nadzieję na przedłużenie umowy o pracę ze swoja alma mater, tak jak miał to obiecane przed wyjazdem. Jak podkreśla, mógł zostać na Zachodzie, ale chciał wrócić. Pomimo dużo skromniejszych apanaży.
Spotkał się ze swoim uczelnianym przełożonym i promotorem doktoratu. Profesor od razu zaczął wypytywać młodego wykładowcę o to, ile pieniędzy udało mu się zaoszczędzić w trakcie zagranicznego stypendium.

– Ile pan tam zarobił? Ile zaoszczędził? To kupa kasy chyba była? – wypytuje. – Panie profesorze – dukam zdeprymowany. – Stypendium wynosiło 2 tys. euro miesięcznie, z kawałkiem. Równowartość ichniej średniej pensji. U nas to sporo, tam, przy dużo wyższych kosztach życia, nic nadzwyczajnego. Ale nie narzekam, trochę odłożyłem. – Konkretnie ile? – dociska szef.

– To chyba raczej moja sprawa, panie profesorze – odpowiadam zatem po chwili namysłu na jego pytanie. – Pan raczy żartować! – odparowuje. – Bez wcześniejszej kariery u nas nigdy by pan tam nie trafił. Pan sobie przez dwa lata balował po świecie, a tu ludzie za polskie skromne pensje tyrali. Uczelni coś się z tego urobku należy.

„Pieprzę to”
Doktorant usłyszał, że powinien „zapłacić uczelni” za to, że ta „umożliwiła” mu wyjazd za granicę. Problem polega na tym, że stypendium było wypłacane z unijnych pieniędzy, a młody naukowiec sam intensywnie pracował nad swoją karierą – publikował w zagranicznych pismach naukowych punktowanych na liście filadelfijskiej, był zapraszany na odczyty w Polsce i innych krajach, poświęcał czas i prywatne pieniądze na badania.
Przez „zapłatę” przełożony doktoranta rozumiał rok pracy absolutnie darmo. „Normalne” zapłacenie haraczu nie byłoby możliwe z prawnego punktu widzenia, więc profesor wymyślił inny sposób. Młody naukowiec odmówił. Dostał zatem inną propozycję – miał zarabiać 840 zł miesięcznie za trzy zajęcia w tygodniu. Profesor zasugerował, że praca doktoranta będzie zorganizowana tak, że nie będzie miał szans znaleźć etat w innym miejscu.

(...) już wiem, o co w tym chodzi. Chcą mnie przeczołgać, upokorzyć. Zrobić ze mnie klienta, ich żołnierza. Jednego z tych lizusów, co to ciągle pełzają przed profesorami, a z czasem – nawet jeśli nic istotnego nie zbadali, a ich książki roją się od błędów – sami awansują do towarzystwa.

Po iluś latach takich relacji są rzecz jasna kompletnie wyzuci z „młodzieńczych” naukowych ideałów. A co do mnie, oni dodatkowo wiedzą, że na żadnej innej uczelni pracy teraz nie znajdę, bo przeciągnęli sprawę do końca września, w tej branży wszystkie etaty na najbliższy rok są już rozdane. Pieprzę to. Nie po to zostałem naukowcem.

Doktorant znalazł pracę w firmie doradczej. Dostanie 3 tys. pensji na pierwsze trzy miesiące, a potem podwyżkę i umowę na rok, jak się sprawdzi. Po 12 miesiącach umowa na czas nieokreślony i kolejna podwyżka. - Nie tego chciałem robić, ale nie mam wyjścia, na chleb trzeba zarobić – pisze naukowiec.
W ten właśnie sposób polska nauka traci młodych, ambitnych ludzi.
Źródło: „Nowa Konfederacja