
Reklama.
Jak zapowiada rektor uczelni prof. Marek Orkisz, władze Politechniki Rzeszowskiej podejdą do kwestii ściągania z „odpowiednią dla wagi problemu surowością, nie wykluczając w skrajnych przypadkach możliwości relegowania ze studiów”. Sprawą mają się zająć komisje dyscyplinarne.
W komunikacie umieszczonym na stronie rzeszowskiej uczelni czytamy, że Politechnika Rzeszowska dostaje coraz więcej sygnałów o studentach, którzy podczas egzaminów stosują „niedozwolone podczas sprawdzania wiedzy metody”. Coraz większym problemem jest też korzystanie z „technik telekomunikacyjnych”. Rektor zaznacza, że to sami studenci domagają się zabezpieczenia im warunków uczciwej konkurencji, w tym także w dostępie do stypendiów naukowych. To oni naciskają na rektora, by ściąganie było karane.
Studenci, którzy ciężko pracują na swoje oceny, buntują się, kiedy widzą, że ktoś inny, bez wysiłku, też dostaje dobre oceny. Na początku roku głośno było o sprawie studentki Akademii Medycznej, która poinformowała profesora, że część studentów zdała dzięki ściągawkom. Dziewczyna natychmiast stała się celem ataków internautów – dlaczego nie trzymała języka za zębami, tylko doniosła, pytali.
Ze studenta, który ściąga – naukowiec, który fałszuje badania
W Polsce, gdzie często przygotowanie ściągawek i zajęcia miejsca obok kogoś, o kim wiadomo, że do egzaminu jest dobrze przygotowany, a ci wykładowcy, którzy pozwalają korzystać z „pomocy dydaktycznych”, są uwielbiani przez studentów, takie podejście wciąż dziwi.
W Polsce, gdzie często przygotowanie ściągawek i zajęcia miejsca obok kogoś, o kim wiadomo, że do egzaminu jest dobrze przygotowany, a ci wykładowcy, którzy pozwalają korzystać z „pomocy dydaktycznych”, są uwielbiani przez studentów, takie podejście wciąż dziwi.
Kiedy w ubiegłym roku wybuchł nieomal międzynarodowy skandal wokół studentów uniwersytetu Harvarda, którzy ściągali na egzaminie – 125 osób korzystało z pomocy podczas egzaminu domowego, który odbywa się bez kontroli wykładowcy – o sprawie pisały wszystkie najważniejsze światowe media. Polskie nie podjęły tematu, bo co to za temat? Wiadomo, że ludzie ściągają. To pokazuje, jak bardzo kultura ściągania wpisana jest w naszą mentalność. Tych, którzy dają ściągać, traktujemy jak dobrych kolegów i koleżanki, zaś tych, którzy niechętnie pomagają egzaminach – piętnujemy. Nie pomagają, nie są koleżeńscy, nie są solidarni.
Dla nas ściąganie wydaje się naturalne, na Zachodzie traktowane jest jako poważne wykroczenie. Co więcej, w kanadyjskich czy amerykańskich szkołach ktoś, kto choćby pomyśli o ściąganiu czy zaproponuje współpracę uczniów czy studentów na egzaminie, nie jest traktowany poważnie. Podchodzi się do niego z dużą podejrzliwością. I niechęcią.
W latach 90. współpracowaliśmy z uniwersytetami w Kanadzie, kiedy wykładowcy przyjechali do nas, byli w szoku, bo nie mieściło im się w głowie, że można tak ściągać. Oni byli wychowani w duchu rynkowym, protestanckim, gdzie każdy student patrzy na innego jak na rywala. U nas w PRL-u była solidarność, spolegliwość, źle rozumiana chęć pomocy. A to, paradoksalnie, przeszkoda w zdobywaniu wiedzy.
Władze uniwersytetu Harvarda, kiedy wybuchł skandal ze ściąganiem, natychmiast zapowiedziały śledztwo i zaczęły pracować nad wprowadzeniem procedur, które pozwoliły w przyszłości skutecznie zapobiegać takim zachowaniom. Stawka była większa niż oceny, na które nie zasłużyli studenci – chodzi o reputację i renomę uczelni. Logika władz uczelni była taka – skoro oszukują na egzaminach, to jak można im ufać? Studenci, którzy dziś fałszują wyniki egzaminów, jutro będą naukowcami, którzy fałszują wyniki badań. Trudno z tym polemizować.
Rudolf VI
– Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za stworzenie wspólnoty, w której studenci będą się uczyć, a my będziemy odnosić sukcesy jako wykładowcy – mówił wówczas dziekan wydziału humanistycznego Michael Smith.
– Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za stworzenie wspólnoty, w której studenci będą się uczyć, a my będziemy odnosić sukcesy jako wykładowcy – mówił wówczas dziekan wydziału humanistycznego Michael Smith.
Sprawa ściągania, nie tylko na studiach, to sprawa złożona. – Sprawa jest wieloaspektowa zarówno na płaszczyźnie moralnej, jak i w zakresie jakości kształcenia. Oczywiście trzeba tu postawić pytanie o sens upowszechnienia edukacji, które nieuchronnie prowadzi do obniżenia poziomu kształcenia i edukacji. Przychodzą bardzo różni ludzie, nie wszyscy mają potencjał, by studiować – niektórzy chcą tylko „papier”, dlatego będą ściągać. Inni, którym zależy na jakości kształcenia, będą protestować przeciwko takim metodom zdawania egzaminów – mówi dr Gajlewicz.
Prywatnym uczelniom z wysokim czesnym walka ze ściąganiem się nie kalkuluje – każdy student, nawet marny, płaci. Mocno umocowany w tradycji proceder więc kwitnie. To błędne koło. – To, że ściąganie sprawia, iż do głowy wchodzi mniej wiedzy, wiem zarówno z perspektywy ucznia – bo miałem swoje techniki w szkole podstawowej – jak i wykładowcy. Ci, którzy ściągają, powielają bezsensowne błędy, wówczas dochodzi do absurdów tak w przypadku ściągania pisemnego, jak i szeptania. Kiedyś pytałem w teście o prezydenta Słowacji Rudolfa Szustera, ktoś źle usłyszał i napisał „Rudolf VI” – opowiada anegdotę dr Gajlewicz.
Dlatego dobrze, że także do Polski zaczyna powoli przychodzi moda na nieściąganie, a sam proceder zaczyna być traktowany jak „obciach”. Jak go karać? – Nie wiem, czy komisje dyscyplinarne to najlepszy pomysł, ale gradacja kar powinna oczywiście funkcjonować – jestem za wyrzucaniem z uczelni nie tylko za ściąganie, ale także za chamskie zachowanie, które przeszkadza wykładowcom i innym studentom, którzy naprawdę chcą się uczyć – konkluduje dr Gajlewicz.