Zaprawa gipsowa, naprawa pralek, wyprzedaż ubrań i tanie telefony. Wyprzedaż ubrań, masaż egzotyczne i ekspresowe odchudzanie. Kursy językowe, tania książka i jeszcze tańsza kiełbasa – ogłoszenia i reklamy są wszędzie, swoją natrętną obecnością towarzysząc nam od rana do wieczora. Mieszkańców francuskiego Grenoble dyktat wszechobecnej reklamy zmęczył, dlatego merostwo podjęło decyzję o „uwolnieniu całej przestrzeni publicznej od przekazów reklamowych”.
Czy polskie miasta, zaśmiecone reklamami rozmaitych formatów, wciśniętymi na każdy skrawek wolnej (czyt.: takiej, na której można zarobić) przestrzeni, mają szansę uwolnić się od reklam, a tym samym – od estetycznego chaosu? W Grenoble tablice reklamowe i ogłoszenia będą usuwane między styczniem a kwietniem 2015 roku. Miejsce około 300 konstrukcji, na których do tej pory zainstalowane były reklamy, zajmą... drzewa.
"Setki, tysiące, miliony… Nikt nie wie, ile jest reklam w Polsce, ale na pierwszy rzut oka widać, że za dużo. Billboardy, banery, tablice, wielkoformatowe płachty stoją i wiszą wszędzie. Zasłaniają widok, swoją pstrokacizną psują krajobraz, a swoim nadmiarem – utrudniają orientację w przestrzeni" - czytamy na stronie stowarzyszenia Miasto Moje a w Nim, walczącego z reklamową samowolką w przestrzeni publicznej.
Mamy taki Times Square na jaki zasługujemy
Krzysztof Kosz, Digital Creative Director agencji reklamowej GreyPossible uważa, pozbycie się reklam z przestrzeni miejskiej jest technicznie możliwe w każdym mieście, tyle tylko, że w Warszawie akurat „lobby billboardowe” jest wyjątkowo mocne.
No właśnie – pytanie, kto najwięcej straciłby na oczyszczeniu miasta z reklam. Stracą i reklamodawcy, i właściciele powierzchni reklamowych. Likwidując reklamy Grenoble straci rocznie ok. 600 tys, euro – jak szacuje, cytowana przez portal wirtualnemedia.pl, firma JCDecaux.
Cała nadzieja w ruchach miejskich – Gdyby wprowadzić rozwiązanie radykalne, finansowo straciliby wszyscy. I to pewnie odczuwalnie. Reklama jest dźwignią handlu. Zwłaszcza w Warszawie, która żyje z biznesem w życiodajnej symbiozie – mówi Krzysztof Kosz.
Dodaje, że zauważalna jest tendencja odwrotu od reklamy zewnętrznej. – Wierzę, że reklama bez outdooru jest możliwa. Jej budżety znalazłyby w końcu swoje ujście, na przykład w nowych mediach. Jednak na dziś wciąż jesteśmy chyba zbyt niepewną gospodarką, a pewnie i społeczeństwem, żeby jako stanąć w światowej awangardzie takich przemian – mówi Kosz.
Coraz prężniej działające ruchy miejskie, które kategorycznie domagają się zwrotu przestrzeni miejskiej mieszkańcom, dają nadzieję, że nasz „Times Square” nie będzie oplakatowany męczącymi reklamami. – Szansą jest, tylko i wyłącznie, działalność ruchów miejskich. Tu trzeba się organizować, bo inaczej nie ma szans. Walka jest nierówna. Po ratuszowych perypetiach opisywanych przez Grzegorza Piątka widać,k że lokalne władze sprzyjają temu systemowi – konkluduje Kosz.
Tu bije serce polskiej przedsiębiorczości, ludzie są biznesowo zorientowani. W pewnym sensie jest większa tolerancja na agresywny marketing. Z drugiej strony nie ma jeszcze mocnej potrzeby do estetyzacji przestrzeni publicznej. Myślę, że jakby przejść się po przystankach przy rondzie Dmowskiego i zapytać ludzi o ich stosunek do gigantycznych banerów, które ich otaczają, to pewnie połowa nie miałaby zdania, a niektórym może by się nawet podobało. W walce z korporacjami to musi być jednogłos. A my mamy taki Times Square na jaki zasługujemy. Pytanie czy mentalnie i finansowo stać nas na inny.