
Nawet Lady Gaga w pewnym momencie zrezygnowała z awangardowych stylizacji, makijażu, pod którym nie widać było jej rysów twarzy, kosmicznych kolorów włosów (a raczej peruk). Dorosła? A może po prostu udziwnianie siebie jej się znudziło, przejadło. Nigdy nie wyglądała lepiej niż teraz, bo wreszcie widać jej twarz przez lata zasłoniętą okularami i stylizacjami. Ale nie ona jedna ma dość. Nadeszła epoka naturalności i coraz więcej kobiet w okolicach 30-stki akceptuje siebie i swój wygląd.
REKLAMA
Piątkowe spotkanie z koleżanką, której nie widziałam aż siedem lat, było dla mnie jak olśnienie. Energetyczna, uśmiechnięta, piękna. Z lekko przypudrowaną twarzą i pomalowanymi rzęsami, włosami rozpuszczonymi, w naturalnym brązowym odcieniu i bezpretensjonalnych ubraniach. Wyglądała na maksymalnie 25 lat, choć ma dziesięć lat więcej. Jej uśmiech wystarczał za wszystkie podkłady, róże i stylizacje.
W sobotę poszłam zmienić fryzurę i kolor do fryzjera. Wyszłam - ze skutkiem odwrotnym od zamierzonego. Zrozumiałam, że im starsza się staję, tym bardziej lubię swoje włosy, mniej mam zastrzeżeń do ich koloru i mniej eksperymentuję z długością, stylizacją czy udziwnianiem. Śmieszne, że stało się tak dopiero po 30 tce i dopiero gdy na mojej głowie pojawiły się pierwsze siwe włosy. Właśnie wtedy zapragnęłam zapuścić swój naturalny kolor i przestałam gonić za nie wiadomo jaką metamorfozą. Nie mam włosów jak z reklamy szamponu, ale je lubię. Nie jestem ani do końca brunetką, ani blondynką - ale to wspaniałe. Moje włosy raz się kręcą i falują, innym razem wyglądają na proste. Ale są moje i dostały przez lata wystarczająco w kość, żebym dalej miała je katować chemią eksperymentalną.
Podobnie rzecz się ma z makijażem. Im więcej lat na moim koncie, tym mniejsza potrzeba krzykliwych, awangardowych stylizacji i kolorów. Oczywiście nigdy nie zrezygnuję z jaskrawej pomadki w odcieniu fuksji czy malinowej lub oranżowej czerwieni, ale też nie będę jej już łączyć z różem do policzków, cieniami i linerem - jak to miałam w zwyczaju kiedyś. Po pierwsze, dlatego że nie mam na to czasu, po drugie dlatego, że zbyt dopracowany makijaż postarza nas o lata świetlne i wygląda słabo. Bo głównie widać makijaż, a dopiero po chwili - ukrytą pod nim kobietę.
Akceptacja swojego wyglądu nie kończy się na samym makijażu i włosach, ale wiąże się też z ciałem. Młode kobiety - przynajmniej w Polsce - mają wobec niego wiele zastrzeżeń. Wiąże się to nie tylko z kreowaniem przez media ideałów piękności, które występują w rozmiarach od XXS do S, ale także kompleksami, których to się nabawiamy w okresie dojrzewania. Wszystko w naszych ciałach wydaje nam się wówczas nieproporcjonalne. Za duże, za małe, za grube, zbyt chude, płaskie, albo wystające - każda z nas znajdzie coś czego w sobie nie lubi. W okresie studiów, bardzo dbamy o tę figurę, staramy się schudnąć, ćwiczyć, ujędrnić, poprawić. A czego nie wypracujemy, to ukrywamy pod zmyślnymi stylizacjami. Pokazujemy dekolt (ciut za głęboko), a ukrywamy uda. Albo odwrotnie: nosimy mini, która kończy się wraz z pośladkami, a do tego luźny top, żeby nie widać było oponek na brzuchu.
I nagle - oczywiście nie u wszystkich - zmiana. Nie musimy już nic. Gonić, udowadniać, że jesteśmy chodzącymi ideałami, seksbombami, które zawsze starają się trochę za bardzo…Z czasem (i ja ten czas zarejestrowałam u siebie i koleżanek około 30stki) nie musimy eksponować atutów ciała w sposób ewidentny i nachalny. Nie mamy potrzeby nosić dekoltów do pępka, przezroczystych koszulek, które eksponują bieliznę, opiętych sweterków, zbyt obcisłych mini-sukienek. Tak jakbyśmy nie musiały nic nikomu już udowadniać i przestały odwracać uwagę od prawdziwej siebie. I obserwując koleżanki z mojego najbliższego, jak i dalszego otoczenia, to staje się coraz bardziej popularnym trendem. Dziewczyny, a raczej młode kobiety są coraz bardziej seksowne, choć coraz mniej się o to starają. Strojem czy stylizacją. Bo najbardziej seksowną cechą kobiety jest jej pewność siebie i poczucie własnej wartości.
Oczywiście znam również przypadki osób, na które wiek działa, jak płachta na byka i wszystko dzieje się wręcz na opak. Im starsze - tym więcej odsłaniają, noszą cięższy, bardziej wyrazisty makijaż i coraz mocniej eksperymentują z koloryzacjami czy stylizacjami fryzur. Czy to znaczy, że nie akceptują siebie? Mają kompleksy? Nie dojrzały?
Pewnie każdy przypadek jest zupełnie inny, bo każda z nas ma swoją historię i emocje z własnym wyglądem związane. Czasami po prostu nie zdążyły „się wyszumieć”. Szybko przyodziały garsonki i szpilki i włosy gładkie, wyciągnięte na szczotkę i stonowany dyskretny makijaż. Zamiast szaleć i eksperymentować w liceum i na studiach ze swoim wyglądem, zaliczać wpadki stylizacyjne (nosić kolorowe rajstopy do wzorzystych butów, a fioletową szminkę łączyć z kanarkowymi cieniami na powiekach), one musiały lub chciały wyglądać poważnie i zachowawczo.
Czasami z powodu dress code’u, innym razem z powodu konserwatywnego domu, w którym dorastały. I właśnie wtedy kiedy ich koleżanki raz nosiły platynowe włosy, innym razem - czerwone, kiedy indziej nadużywały samoopalacza, a ich sukienki kończyły się tam, gdzie zwykle t-shirty, one miały stonowany wygląd. I w wieku powyżej trzydziestki, kiedy zdały sobie sprawę, że za chwilę młodość przeminie, zaczynają eksperymentować. Czasami ze skutkiem bardzo pozytywnym, innym razem - groteskowym. Bo z wiekiem szalone stylizacje, kolorowe makijaże, tlenione brwi czy wielobarwne włosy nie odmładzają, lecz postarzają. Ale to nie musi być przeszkodą. Grunt, żeby nie robić z siebie na siłę kogoś kim nie jesteśmy i czuć się dobrze w swojej skórze. Dla mnie i moich przyjaciółek to krok w stronę naturalności, a dla innych kobiet może to być stylizacyjno - makijażowy skok na bungee.
