Loty rządowym samolotem były jak imprezy w chmurach.
Loty rządowym samolotem były jak imprezy w chmurach. fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta
Reklama.
Anna Dryjańska: Opowiedz mi o rządowym locie, który szczególnie zapadł ci w pamięć.
Marek Kossakowski*: Dobrze pamiętam lot do Brukseli z ministrem Bartoszewskim. Był rok 1995, Władysław Bartoszewski był prezydenckim ministrem spraw zagranicznych w rządzie premiera Józefa Oleksego. Polecieliśmy do Brukseli na wmurowanie kamienia węgielnego pod tak zwany Dom Polski w Brukseli. Wtedy jeszcze Polska nie była w Unii Europejskiej, dopiero starała się o akcesję. W każdym razie lecieliśmy tam razem z przedstawicielami rządu, by zrelacjonować wmurowanie kamienia węgielnego pod budynek, który miał być później polskim przedstawicielstwem w Brukseli.
Czym polecieliście? Dużo was było na pokładzie?
Było nas łącznie kilkanaście osób. Polecieliśmy Jakiem-40, radzieckiej konstrukcji. Ten samolot był kompletnie niedostosowany do wymagań, jakie powinien spełniać samolot rządowy. Był przestarzały.
Co to znaczy, że był przestarzały?
Latał bardzo wolno. Do Brukseli lecieliśmy aż trzy i pół godziny. Był hitem myśli technicznej trzydzieści lat wcześniej. Lecieliśmy nim więc długo po czasach jego konstrukcyjnej świetności.
Jak was usadzono?
Za kabiną pilotów był przedział dla polityków, a za nim miejsca dla dziennikarzy.
Jak przebiegał lot?
Był lekki, łatwy i przyjemny, choć trochę stresowaliśmy się tym, czy będziemy w Brukseli na czas.
Dlaczego?
Z Warszawy wystartowaliśmy z opóźnieniem, więc, spieszyliśmy się, by zdążyć na uroczystość.
Zdążyliście?
Tak, choć po wylądowaniu musieliśmy bardzo sprawnie się przemieścić na miejsce uroczystości.
logo
Marek Kossakowski bez problemu usiadł za sterami rządowego samolotu. Piloci nie byli zdziwieni tą prośbą. fot. facebook.com/marek.kossakowski
Potem wmurowano kamień węgielny.
Tak. A my uczciliśmy ten sukces toastem na placu budowy. Potem kolejny drink w Ambasadzie w Brukseli. Na pokład samolotu wróciliśmy w dobrych nastrojach.
Z powodu alkoholu?
Nie tylko. My naprawdę świętowaliśmy. Jako Polacy cieszyliśmy się z tego, że zrobiliśmy kolejny krok w stronę członkostwa w Unii Europejskiej. To była radość ponad dziennikarsko - politycznymi podziałami.
A więc wsiedliście w dobrych nastrojach do samolotu. Co wydarzyło się potem?
Wystartowaliśmy. No i wtedy atmosfera zrobiła się jeszcze bardziej przyjazna.
Co masz na myśli?
Pojawiło się jeszcze więcej alkoholu. Zrobiła się taka impreza integracyjna, tylko że w chmurach.
Piliście dalej.
Tak, prawie wszyscy, włącznie ze mną. Oczywiście oprócz pilotów. Mam wrażenie, że dziennikarze pili więcej, niż politycy. Mieliśmy odrębne przedziały w samolocie i u nas chyba było weselej. To była okazja dobra do wypicia. Wspominam to z perspektywy alkoholika, który nie pije już od wielu lat.
Czy w czasie lotu pasażerowie odwiedzali pilotów?
Drzwi do kokpitu były otwarte przez niemal cały lot. Ludzie wchodzili, rozmawiali, wychodzili...
Dziennikarze?
Tak.
Politycy?
Też.
A ty?
Też byłem w kokpicie.
Po co tam wchodziliście?
Minister Bartoszewski zajrzał do pilotów po to, by przez duże szyby w kokpicie popatrzeć w gwiazdy. To była pogodna noc, niebo było zachwycające. Popatrzył, porozmawiał chwilę z pilotami, a potem wrócił do pracy.
A po co ty tam wszedłeś?
Chciałem usiąść za sterami.
Umiesz latać?
Nie.
Co było dalej?
Zapytałem kapitana, czy mógłbym usiąść na jego miejscu.
Co odpowiedział?
Że nie ma problemu. Zszedł, posadził mnie na swoim miejscu.
Dotykałeś sterów?
Może trzymałem ręce na jakichś przyrządach, ale to było tak dawno temu, że trudno mi sobie teraz dokładnie przypomnieć.
Nie bałeś się, że coś się może stać?
Nie, przecież samolot był na autopilocie. Poza tym kapitan nie widział w tym nic złego.
Co było potem?
Siedziałem sobie za sterami przez kilka lub kilkanaście minut, podziwiałem nocne niebo i rozświetloną panoramę Mazowsza. Gdy zaczęliśmy zbliżać się do Warszawy zszedłem i kapitan wrócił na swoje miejsce.
Pytam dlatego, że w podobnych okolicznościach rozbił się w 1994 roku rosyjski lot Aerofłot 593. Po odsłuchaniu nagrań z kokpitu okazało się, że kapitan posadził na swoim miejscu 15-letniego syna. Ten chwycił stery i wyłączył autopilota. Roztrzaskali się o górę.
Ale ja nie wiem jak wyłączyć autopilota.
On też nie wiedział. Zrobił to przypadkiem.
Nie myślałem o tym w takich kategoriach. Gdyby to się działo w czasach smartfonów, to po prostu cyknąłbym sobie selfika w kokpicie. Na pewno nie siłowałem się ze sterami.
Jak to oceniasz z perspektywy czasu?
Jako bardzo nieodpowiedzialne. Trochę z mojej strony, ale szczególnie ze strony pilota, który nie powinien był zgodzić się, bym zajął jego miejsce.
Czy w czasie lotu ktoś was prosił, byście usiedli na swoich miejscach i zapięli pasy?
Tak, tuż przed podejściem do lądowania.
Czy tak wyglądał typowy lot rządowym samolotem?
Inni dziennikarze wielokrotnie opowiadali, jak fajnie było się przelecieć, bo była impreza, był alkohol. To było normalne, że politycy częstowali dziennikarzy. Chcieli być gościnni.
Co sobie pomyślałeś, gdy obejrzałeś ostatni materiał TVN24 o katastrofie smoleńskiej? Ten z lepszą jakością rozmów w kokpicie?
Byłem wstrząśnięty. O ile nie zdziwiło mnie to, że cały czas ktoś wchodził i wychodził z kokpitu, to uderzyła mnie ta nieprzyjazna atmosfera na pokładzie. Ze swoich podróży rządowym samolotem pamiętam nastrój wspólnej przygody, zabawy. Natomiast piloci lecący do Smoleńska byli pod wielką presją, by lądować za wszelką cenę, inaczej "ktoś za to beknie". Przecież sami o tym mówią. No więc wylądowali. I wiesz, co jest najgorsze?
Co?
Że w tych ostatnich sekundach nagrania słychać, że piloci zdają sobie sprawę, że podjęli złą decyzję. Przymuszeni presją zrobili to, czego nie chcieli zrobić. A potem było już za późno. I oni o tym wiedzieli.
*Marek Kossakowski - wieloletni zastępca szefa działu zagranicznego w "Gazecie Wyborczej". Obecnie współprzewodniczący Partii Zieloni.

Napisz do autorki: anna.dryjanska@natemat.pl