Rafał Bauer
Rafał Bauer fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Gazeta

Gdyby polskie firmy odzieżowe zlecały produkcję w Polsce, w Łodzi mogłoby powstać 100 tys miejsc pracy. Ale nie powstaną, bo jesteśmy niewolnikami najniższych cen. Rafał Bauer, szef odzieżowego Próchnika, opowiada jak Polacy nie chcą dać pracy szwaczkom z Łodzi.

REKLAMA
– Taka kratka, jak pan ma sobie, w Bangladeszu kosztuje 17 złotych – Rafał Bauer recenzuje moją koszulę.
– No co pan! To porządny polski wyrób zapłaciłem ponad 200 złotych - oburzam się.
– No właśnie, w Polsce samo uszycie męskiej koszuli kosztuje 25 zł. Jest jeszcze koszt materiału materiał, guzików i koszty sieci handlowej, czyli wynajmu powierzchni pod sklep w centrach handlowych. Jednak, jeśli to dobrze skalkulować to przy cenie 250 złotych za produkt dobrej jakości polskie firmy nie muszą zniżać się do outsourcingu. Czyli produkowanie w kraju powinno być opłacalne – wylicza Bauer.
Pamiętacie katastrofę w Rana Plaza w Bangladeszu w 2013 roku? Na gruzach fabryki, które pogrzebały tysiąc pracowników znaleziono metki polskich produktów marki Cropp. Na firmę LPP, która zlecała tam produkcję ubrań spadła fala krytyki. Zasłużonej, jednak nie tylko w stosunku do menedżerów, ale i nas konsumentów. Wyszedł na jaw wstydliwy problem, że żądając zawsze niskich cen ubrań, sami przyczyniamy się do wyzysku i tragedii pracowników ze szwalni Trzeciego Świata.
Na zszarganych sumieniach globalnych koncernów szybko pojawił się plasterek. Hiszpańska Zara, brytyjski Marks and Spencer, szwedzki H&M podpisały porozumienie o zobowiązaniu dostawców do zapewnienia bezpieczeństwa pracowników. Afera rozeszła się po kościach, biznes kręci się dalej.
Powrót z Chin
Jedynie Rafał Bauer, szef odzieżowego Próchnika, choć sam nie produkuje na Dalekim Wschodzie, rzucił przyzwoity pomysł. – Gdyby cała nasza odzieżówka zaczęła zlecać produkcję w Polsce, to w Łodzi mogłoby powstać 100 tys. miejsc pracy. Dlaczego miliardy złotych z polskich firm mają być wydawane na zakupy odzieży i szeregu akcesoriów w Turcji, Chinach, a coraz częściej Bangladeszu?– pytał.
Według Bauera, pracownicy dawnych znamienitych firm, choć stracili pracę to nadal szyją. – Ponownie jeżdżę do Łodzi i obserwuję, że ułamki dawnych zakładów nadal istnieją, nadal produkują, nadal konstruują i kroją. Czas zatem najwyższy, aby państwo polskie pośród różnych priorytetów znalazło czas, aby dać Łodzi drugie życie – stwierdził na swoim blogu.
Mało tego, jak napisał tak i zrobił. Kolekcje Próchnika – płaszcze, koszule i garnitury powstawały tylko w Polsce. Jedynie materiały, których nad Wisłą już się nie produkuje nad Wisłą importował z Włoch czy Hiszpanii.
Ten patriotyzm zakupowy to dla Bauera szczególna sprawa. Sam przyznaje, że kilkanaście lat temu przyłożył rękę do likwidacji ponad 10 nierentownych firm. Tylko w zakładach Wólczanki, którymi kiedyś kierował w imieniu funduszu inwestycyjnego, zwolnił kilkaset osób. Wiadomo, globalizacja, wszystkie koncerny odzieżowe przekierowały zamówienia na Daleki Wschód. Z młodego wilka kapitalizmu stał się jednak prezesem z poglądami. Bauer uważał, że klienci w Polsce będą gotowi zapłacić trochę wyższą cenę za to, że ubierają się w rzeczy uszyte tylko w Polsce. To pasowało do obrazu firmy. Próchnik jest marką sygnowaną nazwiskiem realnego patrona, bohatera, patrioty — Adama Feliksa Próchnika.
Mijają trzy lata eksperymentu i...? – Okazało się, że nie jestem nieomylny. Polscy konsumenci niespecjalnie chcą dawać pracę swoim rodakom – mówi z żalem.
Wprawdzie w pierwszym roku spolonizowania produkcji sprzedaż w salonach wzrosła o 7 mln złotych do 39 mln. Jednocześnie Próchnik zanotował stratę. – Klienci patrzą na ceny i oczekują że będą one atrakcyjne. W raportach rocznych konkurencji wyczytałem, że sprzedają garnitury za średnio 600 złotych. Przy takiej walce na ceny trudno oczekiwać, że na rynku znajdzie się miejsce dla droższych produktów szytych w Polsce – dodaje Bauer. I zdradza trochę biznesowej kuchni.
Made in Poland to ściema
Płaszcz z nowej kolekcji Próchnika (uszyty w Łodzi) trafia na witrynę z pierwszą ceną 1100 złotych. Tak naprawdę najwięcej płaszczy sprzedaje się w połowie wiosny, gdy cena spada do 700-800 złotych. Podobnie robią wszyscy. Największy przychód branża robi na produktach przecenionych i nie droższych, z najnowszych kolekcji.
– Jednocześnie patrząc na te ceny w salonach nie wierzę, że te produkty zgodnie z metką zostały wyprodukowane w Polsce. Bo wówczas wiele marek musiałoby sprzedawać ze stratą. Na to, nikt nie może sobie pozwolić – wyjaśnia Bauer.
Przecież mają metkę made in Poland?
– Tak naprawdę wystarczająco dobre są produkty jedynie uszlachetniane w Polsce. Już samo obrobienie koszuli i doszycie guzików daje prawo do metki "wyprodukowano w Polsce" – zdradza prezes Próchnika.
Dlatego musiał zmienić strategię, dostosować się do konkurencji, nadążyć za promocyjnymi cenami. Dziś w Polsce szyje jedynie najbardziej ekskluzywne części własnych kolekcji. A te bardziej ekonomiczne linie produktów zleca do przeszycia za granicą. Gdzie? Tego już Bauer nie chce powiedzieć. – Są to bliskie Polsce regiony, etnicznie zamieszkiwane przez Polaków. Nadal więc można powiedzieć, że daję pracę Polakom – dodaje tajemniczo.
Dzięki temu Próchnik w ubiegłym roku wyszedł ze strat, zwiększył sprzedaż i zarobił ponad 3 mln złotych. I tak wyglądała w praktyce lekcja patriotyzmu zakupowego.

Napisz do autora: tomasz.molga@natemat.pl