
"Solidarność" rozpoczyna medialną walkę z umowami śmieciowymi. Nowa kampania "S" robi wrażenie: ostry czerwony kolor i przekonujący przekaz, że praca na "śmieciówkach" to syzyfowa praca. Ale, wbrew pozorom, wprowadzenie poglądów "Solidarności" w życie mogłoby pozbawić pracy wielu ludzi. O co więc walczy Związek?
Związek po raz kolejny skłania do dyskutowania o tak zwanych "umowach śmieciowych". Kampania jest szeroko zakrojona: billboardy, filmiki na tzw. infoscreenach np. w kinach,
Spytaliśmy o to Janusza Śniadka, byłego szefa "Solidarności", obecnie członka Komisji Krajowej "S". Podkreśla on, że najpierw należy sobie odpowiedzieć na pytanie, czym są "umowy śmieciowe". Utarło się bowiem, że to termin odnoszący się do umów o dzieło i zlecenie. Ale tak naprawdę nie ma jednej i powszechnej definicji tego sformułowania.
Po 55 minutowym wystąpieniu, wiem, że Donald Tusk jest za, a nawet przeciw. Umowy cywilno-prawne nazywa „śmieciówkami”. Dlaczego...?
CZYTAJ WIĘCEJ
Według Janusza Śniadka, takie umowy psują uczciwą konkurencję, a tym samym spowalniają gospodarkę. – Konkurencja nie jest uczciwa, bo umowy śmieciowe powodują, że zatrudnionym w ten sposób uniemożliwia się zostanie "pełnoprawnym pracownikiem". Nie zbierają oni bowiem doświadczenia ubezpieczeniowego i na emeryturę – wylicza Śniadek. I zaznacza: – Strażnicy wolnego rynku powinni nas tu wspierać.
Stres zjada 70 proc. polskich pracowników. Dlaczego? "Przez umowy śmieciowe, kredyty i wyścig szczurów" – wskazują eksperci.
CZYTAJ WIĘCEJ
– Rzesze samozatrudnionych to też mit, bo oni nie zgromadzą nawet na minimalną emeryturę i będziemy musieli do nich dopłacać. W ten sposób kreujemy armię nędzarzy – uważa Śniadek. Argumentu, że niektórzy wolą zarabiać więcej i nie mieć ubezpieczenia w ZUSie, były szef "S" określa jako "sowite owoce oszustwa".
Z takim podejściem do umów i ZUS-u nie zgadza się Zbigniew Żurek, ekspert ds. prawa pracy z Business Centre Club. – W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że jak jest jakiś deficyt, to musi za niego płacić przedsiębiorca – stwierdza Żurek. I przekonuje, że trzeba patrzeć na to od każdej strony.
Wyobraźmy sobie taką sytuację: jest przedsiębiorca, który ma 1000 złotych na wykonanie jakiegoś zadania. Ma Kowalskiego, który tej pracy może się podjąć. I teraz pojawia się wybór: Kowalski może podpisać umowę o dzieło i wziąć z tego około 800 złotych lub wziąć umowę o pracę, z której dostanie ok. 420-430 złotych, jakiś ZUS i tak dalej. I właśnie to jest odpowiedź: Kowalski wraz z pracodawcą powinni mieć wybór. W takiej sytuacji ujawnia się też pewien aspekt umów o dzieło: zawiera się je po to, by zwiększyć sprawność pieniędzy.
Zwiększona sprawność pieniędzy zaś powoduje, że można je inwestować, oszczędzić lub skonsumować – co zwyczajnie napędza gospodarkę. – Oczywiście, Kowalski zrobiłby nieroztropnie gdyby pracował całe życie na umowach o dzieło. Każdy bowiem powinien wyrobić normę minimalnej emerytury, by potem nie był na garnuszku państwa, ale potem niech robi co chce – podkreśla Żurek.
– Nie chcę, by wynikało z moich słów, że tzw. "umowy śmieciowe" to dolce vita, ale chodzi o wybór – podkreśla Żurek. – Moim zdaniem, te formy nie-etatowe mają więcej plusów,
Zdaniem posła Prawa i Sprawiedliwości, ogólnie walka z takimi formami zatrudnienia to sprawa drugorzędna. – Pracodawcy je stosują, bo obecnie koszty pracy w Polsce są ogromne. Najpierw powinniśmy więc zastanowić się jak zmniejszyć koszty pracy. A dopiero potem rozmawiajmy o umowach – zaznacza Kraczkowski. Podkreśla przy tym, że nie chodzi o dyskutowanie nad likwidowaniem umów o dzieło czy na czas określony, ale debatę o "uszczelnieniu rynku pracy" i prawie, które pozwoli pracownikom korzystać ze swoich praw z Kodeksu Pracy – niezależnie od formy zatrudnienia.


