Kadr z filmiku z kampanii "Stop umowom śmieciowym" NSZZ Solidarność
Kadr z filmiku z kampanii "Stop umowom śmieciowym" NSZZ Solidarność Fot. YouTube/ClickAdYTAds

"Solidarność" rozpoczyna medialną walkę z umowami śmieciowymi. Nowa kampania "S" robi wrażenie: ostry czerwony kolor i przekonujący przekaz, że praca na "śmieciówkach" to syzyfowa praca. Ale, wbrew pozorom, wprowadzenie poglądów "Solidarności" w życie mogłoby pozbawić pracy wielu ludzi. O co więc walczy Związek?

REKLAMA
Nowa kampania "Solidarności" może trafiać do świadomości: mocny czerwony kolor, prosty przekaz i chwytliwe hasła. Umowy śmieciowe to SY(ZY)F – przekonuje "S".
– Ja mam nadzieję, że ta kampania będzie skuteczna pod jednym względem: pozwoli spojrzeć odbiorcom na fakty, czyli dobre i złe strony różnych rodzajów umów – mówi nam Zbigniew Żurek, ekspert ds. prawa pracy z Business Centre Club. Czy faktycznie tak się stanie?
Po co ta kampania?
Związek po raz kolejny skłania do dyskutowania o tak zwanych "umowach śmieciowych". Kampania jest szeroko zakrojona: billboardy, filmiki na tzw. infoscreenach np. w kinach,
internet. Za tym idą spore koszty, liczone w grubych tysiącach złotych. – Kampania w całości została opłacona ze składek związkowych – zapewnia nas Janusz Śniadek.
I wyjaśnia, że w Warszawie zorganizowanie manifestacji na około 10 tysięcy osób, które trzeba przywieźć z całej Polski, to koszt około miliona złotych. – I powstaje wybór: czy lepiej jest zrobić kolejny protest, o którym może nawet nikt nic nie napisze, bo one spowszedniały, czy lepszy będzie konkretny przekaz reklamowy – tłumaczy czemu "S" zdecydowała się na kampanię. I faktycznie, póki co zainteresowanie medialne kampanią "Solidarności" jest większe, niż protestami. Tylko o co tak naprawdę tym razem walczy "S"?
Co to jest "śmieciówka"…
Spytaliśmy o to Janusza Śniadka, byłego szefa "Solidarności", obecnie członka Komisji Krajowej "S". Podkreśla on, że najpierw należy sobie odpowiedzieć na pytanie, czym są "umowy śmieciowe". Utarło się bowiem, że to termin odnoszący się do umów o dzieło i zlecenie. Ale tak naprawdę nie ma jednej i powszechnej definicji tego sformułowania.
– Dla nas umowa śmieciowa to każda umowa, która daje dwojakie możliwości. Po pierwsze, ucieczkę od płacenia składek ZUS, i to najszersza definicja. Odbywa się to z

Po 55 minutowym wystąpieniu, wiem, że Donald Tusk jest za, a nawet przeciw. Umowy cywilno-prawne nazywa „śmieciówkami”. Dlaczego...?
CZYTAJ WIĘCEJ

oczywistym łamaniem artykułu 22 Kodeksu Pracy – wyjaśnia były szef "S". I podkreśla, że takie umowy to "patologia powszechnie stosowana przez oszustów". Chodzi o to, że pracownicy często mają określony stosunek pracy: muszą być w swojej pracy określoną liczbę godzin, w określonych porach, ale nadal są zatrudnieni na umowy śmieciowe. Jest to więc nadużycie ze strony pracodawcy, który poprzez taką formę zatrudnienia tnie koszty, ale nie zatrudnia na etat – chociaż teoretycznie powinien.
– Po drugie, umowami śmieciowymi można i trzeba nazywać również niektóre umowy objęte składką ZUS, np. na czas określony: 15, 20 lat, czy "do emerytury" – wskazuje Śniadek. Jak zaznacza, dawanie umowy "do emerytury" na czas określony 20-latkowi pozwala pracodawcy unikać stosowania pewnych praw ochronnych zapisanych w Kodeksie Pracy. – Umowy na czas określony regulują też, w pewien sposób, elastyczność rynku pracy, a pod tym względem jesteśmy na końcu Europy – wskazuje były szef "Solidarności".
...I co z nią zrobić?
Według Janusza Śniadka, takie umowy psują uczciwą konkurencję, a tym samym spowalniają gospodarkę. – Konkurencja nie jest uczciwa, bo umowy śmieciowe powodują, że zatrudnionym w ten sposób uniemożliwia się zostanie "pełnoprawnym pracownikiem". Nie zbierają oni bowiem doświadczenia ubezpieczeniowego i na emeryturę – wylicza Śniadek. I zaznacza: – Strażnicy wolnego rynku powinni nas tu wspierać.
Były szef "S" dowodzi jednak, że w pewnym stopniu da się rozwiązać ten problem, nie obciążając kosztami pracodawców: – Studentom zapewniajmy, żeby składkę ZUS płaciło
Polscy pracownicy nie mają lekko

Stres zjada 70 proc. polskich pracowników. Dlaczego? "Przez umowy śmieciowe, kredyty i wyścig szczurów" – wskazują eksperci.
CZYTAJ WIĘCEJ

za nich państwo z Funduszu Pracy, bo przecież po to on jest. W ten sposób nie będziemy obciążać systemu deficytem, który powstaje przez niepłacących składki.
Fakty i mity
– Rzesze samozatrudnionych to też mit, bo oni nie zgromadzą nawet na minimalną emeryturę i będziemy musieli do nich dopłacać. W ten sposób kreujemy armię nędzarzy – uważa Śniadek. Argumentu, że niektórzy wolą zarabiać więcej i nie mieć ubezpieczenia w ZUSie, były szef "S" określa jako "sowite owoce oszustwa".
– ZUS to przecież dźwiganie zobowiązania międzypokoleniowego, cały bagaż przeszłości, który powinniśmy utrzymywać wszyscy. Kto powiedział, że oszuści mogą ten ciężar przerzucać na innych i państwo? – pyta Śniadek.
Dylemat Kowalskiego
Z takim podejściem do umów i ZUS-u nie zgadza się Zbigniew Żurek, ekspert ds. prawa pracy z Business Centre Club. – W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że jak jest jakiś deficyt, to musi za niego płacić przedsiębiorca – stwierdza Żurek. I przekonuje, że trzeba patrzeć na to od każdej strony.
Zbigniew Żurek
Ekspert Business Centre Club ds. prawa pracy

Wyobraźmy sobie taką sytuację: jest przedsiębiorca, który ma 1000 złotych na wykonanie jakiegoś zadania. Ma Kowalskiego, który tej pracy może się podjąć. I teraz pojawia się wybór: Kowalski może podpisać umowę o dzieło i wziąć z tego około 800 złotych lub wziąć umowę o pracę, z której dostanie ok. 420-430 złotych, jakiś ZUS i tak dalej. I właśnie to jest odpowiedź: Kowalski wraz z pracodawcą powinni mieć wybór. W takiej sytuacji ujawnia się też pewien aspekt umów o dzieło: zawiera się je po to, by zwiększyć sprawność pieniędzy.


Zwiększona sprawność pieniędzy zaś powoduje, że można je inwestować, oszczędzić lub skonsumować – co zwyczajnie napędza gospodarkę. – Oczywiście, Kowalski zrobiłby nieroztropnie gdyby pracował całe życie na umowach o dzieło. Każdy bowiem powinien wyrobić normę minimalnej emerytury, by potem nie był na garnuszku państwa, ale potem niech robi co chce – podkreśla Żurek.
Ekspert z BCC wskazuje też Kowalski może się samozatrudnić. Żurek przyznaje, że obawa Śniadka o niewyrobienie minimalnej emerytury przez taką osobę jest zasadna, ale to tylko jedna strona medalu. – Spójrzmy na to z drugiej strony. Być może dzięki gotówce uzyskanej na umowach o dzieło, a której Kowalski nie dostałby tyle przy umowie o pracę, naszego obywatela będzie stać na kupno mieszkania na raty. I to mieszkanie będzie dla niego zabezpieczeniem w życiu, a nie ZUS – przekonuje członek Business Centre Club.
Bilans dodatni "śmieciówek"
– Nie chcę, by wynikało z moich słów, że tzw. "umowy śmieciowe" to dolce vita, ale chodzi o wybór – podkreśla Żurek. – Moim zdaniem, te formy nie-etatowe mają więcej plusów,
niż minusów.
Powstaje więc pytanie: czy "Solidarność" aby na pewno walczy o prawa dla wszystkich pracowników? Czy może tylko dla siebie i swoich członków? Janusz Śniadek w rozmowie z nami wskazał, że rozwiązania proponowane przez PiS w sprawach umów o pracę mogłoby znaleźć aprobatę Związku. Ale wygląda na to, że nawet Prawo i Sprawiedliwość, do tej pory bliskie "Solidarności", nie wspiera tej kampanii. – Z punktu widzenia "Solidarności" są to sprawy fundamentalne – czy pracownicy będą mieli prawa wynikające z Kodeksu Pracy – ocenia poseł Maks Kraczkowski z PiS, członek sejmowej komisji gospodarki.
– Ale pracodawcy w kryzysie wolą umowy ograniczające ich koszty pracy. Często mają wybór: albo zwalniać albo przejść na inne formy zatrudnienia, niż etat. I może się okazać, że wprowadzenie w życie poglądów "Solidarności" wyrzuciłoby z rynku wielu pracowników, szczególnie młodych – wskazuje Kraczkowski.
A może tak inną drogą?
Zdaniem posła Prawa i Sprawiedliwości, ogólnie walka z takimi formami zatrudnienia to sprawa drugorzędna. – Pracodawcy je stosują, bo obecnie koszty pracy w Polsce są ogromne. Najpierw powinniśmy więc zastanowić się jak zmniejszyć koszty pracy. A dopiero potem rozmawiajmy o umowach – zaznacza Kraczkowski. Podkreśla przy tym, że nie chodzi o dyskutowanie nad likwidowaniem umów o dzieło czy na czas określony, ale debatę o "uszczelnieniu rynku pracy" i prawie, które pozwoli pracownikom korzystać ze swoich praw z Kodeksu Pracy – niezależnie od formy zatrudnienia.
Stanowisko Kraczkowskiego wydaje się najbardziej sensowne – wskazuje bowiem, że kampania "Solidarności" dotyczy leczenia wyłącznie objawów, a nie przyczyn choroby. O ile w ogóle to choroba, bo jak zaznacza Zbigniew Żurek z BCC, pracodawcy i pracownicy powinni mieć wybór: mniejsze pieniądze i ZUS czy większe pieniądze i ubezpieczanie na własną rękę. Dlatego też Żurek apeluje: – Przestańmy nazywać je umowami śmieciowymi, bo to obraźliwe dla obu stron, mówić w ten sposób o umowach legalnych w świetle prawa.