Co łączy strój diablicy, rakietę tenisową i szelki dla królika? Pozornie nic. Oprócz tego, że wszystkie te przedmioty miały okazje znaleźć się w paczkach, których nikt nie odebrał. 19 marca w Koluszkach rozpocznie się licytacja artykułów pochodzących z niedoręczalnych przesyłek pocztowych. To jedyna okazja, żeby za grosze zaopatrzyć się w welony, wuwuzele czy żyrandole i wszystkie inne rzeczy, o których nie śmieliście nawet marzyć.
Nie doszła do Was paczka? Nie martwcie się. Poczta Polska je sprzeda. Co kwartał w znajdujących się w województwie łódzkim Koluszkach organizowana jest aukcja, na której można kupić „wszystko to, czego nie udało ci się odebrać”, albo nie dostarczył Ci listonosz. Choć tradycja „pocztowych wyprzedaży” sięga lat 70-tych, to nie liczcie na okazy vintage, paczki licytowane są po 13 miesiącach zalegania w urzędach.
Co to jest paczka niedoręczalna? Jak informuje Poczta Polska jest to nie tylko przesyłka z nieustalonym nadawcą albo adresatem, ale również ta której ktoś odmówił przyjęcia albo po prostu nie odebrał. Kiedy choć jeden z warunków został spełniony i minęło przepisowe 13 miesięcy rozpoczyna się ceremonia otwierania, której niejednokrotnie towarzyszą rumieńce urzędniczek. Nie ma co się dziwić, w końcu w dużej mierze nieodebrane przesyłki to te, w których znajdują się akcesoria i gadżety erotyczne, biustonosze czy męskie slipy. Wśród niechcianych przedmiotów można jednak trafić na prawdziwe perełki: notebooka, aparat fotograficzny czy bumerang.
Ciekawe są nie tylko same przedmioty, ale również ich ceny. Rzadko kiedy można kupić łyżwy za 15 złotych czy odtwarzacz mp3 za 20, w Koluszkach jest to możliwe. Wartość produktów oceniana jest na podstawie aukcji internetowych. Cena wywoławcza to 70% tej rynkowej. Można więc poszaleć i przebierać, w końcu co miesiąc na pocztę w Koluszkach trafia ponad 5 tysięcy paczek. Ich zawartość zadowoli na pewno gusta najwybredniejszych.
Poczta Polska wymyśliła świetny sposób na pozbywanie się rzeczy niekochanych, czego nie można powiedzieć o Biurze Rzeczy Znalezionych. Mimo usilnych starań pracowników i prób zmian w ustawodawstwie, biura nadal nie mają prawa wyprzedawać swoich zgub. Efekt? Przepełnione magazyny najdziwniejszymi przedmiotami na ziemi. Tym bardziej, że pracownicy mają obowiązek przyjąć każdą rzecz, która ma jakąkolwiek wartość. Od par rękawiczek, przez rower po dziecięcą trumnę.
Do krakowskiego oddziału biura trafia średnio 200 przedmiotów rocznie z czego tylko 10 zostaje odebranych. Miesięcznie zgłasza się zaledwie 5 osób. Nie wszystkim jednak zgubę udaje się odzyskać. W świetle prawa biura nie są właścicielami pozostawionych tam przedmiotów, ale posiadają je w depozycie. Procedura odebrania przedmiotu jest skomplikowana i dość czasochłonna. W końcu trzeba udowodnić, że parasolka jest nasza, a nie kogoś innego.
- Oczywiście robimy wszystko co w naszej mocy, żeby pomóc przedmiot odzyskać. Jeśli ktoś zgubił namiot, to pytamy się kiedy ostatni raz go używał, czy ma może jakieś zdjęcie z wakacji z nim w tle, jaki miał kolor, kształt no i oczywiście kiedy ostatni raz go widział - mówi Bartosz Barański z Urzędu Miasta Krakowa. - Najważniejsze to umieć rozróżnić rzeczy zagubione od porzuconych. Wielokrotnie zdarza nam się, że właściciele odzyskanych mieszkań dzwonią do nas z informacją, że ktoś zgubił w ich mieszkaniu rozwalony kredens. Oczywiście nie przyjmujemy takich „zgub”. Tak samo jak gnijących altanek z działek czy gruzu z placów budowy.
Co więc można u Was znaleźć? - Wszystko- przyznaje Barański. - Mamy chociażby zapis nutowy z początku wieku, belę styropianu i togę adwokacką. Najwięcej zgub trafia do nas latem. W większości są to walizki, torby i rowery.
Zguba zgubie nierówna. Rakietę z paczki można sprzedać, a znaleziony rower, który ucieszyłby niejedno dziecko, musi umierać w samotności w magazynie. Cała nadzieja w nowym projekcie ustawy o rzeczach znalezionych, który niestety od kilku miesięcy wisi nieruszony na stronie Ministerstwa. Do czasu aż Minister coś zgubi…