Dawniej tytuł magistra oznaczał prestiż i dobrze płatną pracę. Czasy się zmieniły. Na studia idzie co drugi maturzysta, a o dyplom nie trzeba się specjalnie starać. Mamy nadmiar kierunków humanistycznych i przestarzały sposób prowadzenia wykładów. – Jeśli połowa rocznika studiuje, to nie ma się co oszukiwać, że jest to w całości grupa mniej ambitna – mówi w rozmowie z naTemat prof. Ireneusz Białecki, socjolog edukacji i kierownik Zakładu Ewaluacji i Studiów nad Edukacją w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego.
prof. Ireneusz Białecki: Moim zdaniem słabo. Nie jest jednak tak źle, jak się powszechnie uważa. Dowodem na to jest fakt, że wśród osób z dyplomem jest mniej bezrobotnych, niż wśród tych bez dyplomu. Nadal osoby z dyplomem zarabiają więcej. Jeżeli popatrzeć na sytuację w Europie, to statystycznie większą szansę na zatrudnienia mają właśnie absolwenci polskich wyższych uczelni. W Polsce dosyć mocne jest jednak przeświadczenie, że jeśli absolwent nie ma pracy, to jest to wina edukacji. Ale to nie zależy jedynie od edukacji. Wpływa na to przecież polityka, gospodarka, przedsiębiorcy. Żeby kogoś zatrudnić, trzeba najpierw kogoś innego zwolnić lub stworzyć nowe miejsce pracy, co kosztuje. Za tworzeniem nowego miejsca pracy powinna też stać kalkulacja, że korzyści z nowego pracownika przewyższą koszty jego zatrudnienia. Kiedy popyt na rynku spada taka kalkulacja staje się ryzykowna.
A jak wpływa na to uniwersytecki sposób nauczania?
Tryb nauki jest ciągle tradycyjny – wykłady, seminaria, studenci siedzą i słuchają profesora. Coraz częściej siedzą znudzeni. Większe zaangażowanie widać np. na kierunkach ścisłych, gdzie studenci bardzo często wiedzę teoretyczną pogłębiają we własnym zakresie, muszą też przygotować się do kolejnych zajęć, żeby rozumieć, o czym będzie mowa. Wreszcie na rynku pracy często liczy się nie tylko dyplom, ale i konkretna wiedza w zdefiniowanym obszarze. Na kierunkach humanistycznych i społecznych studenci zwykle nie czytają lektur. Dodam, że nie jest to jedynie problem w Polsce. Myślę, że powinniśmy przyjąć, że znaczna część teorii jest w książkach, duża część wiedzy i informacji – w Internecie. Studenci powinni wiedzę i teorię zdobywać sami. A teraz poświęca się na to wykłady.
Co wcale nie angażuje studentów.
Studenci w trakcie zajęć często z przejęciem i napięciem wpatrują się w swoją komórkę lub ekran notebooka. Ci, którzy starają się słuchać, trzymają długopis w ręku i kombinują, co zapisać. Po co, skoro wszystko jest już zapisane. To marnowanie czasu. Znajdą to wszystko w internecie i w bibliotece. Zmienia się status wiedzy w naukach społecznych, narasta przekonanie o jej arbitralności. Jedni analizują szkołę jako "wytwórnię" kompetencji mierzonych testami, inni spoglądają na szkołę, jak na sposób podtrzymywania niesprawiedliwego porządku społecznego. Coraz trudniej o kanon, stabilny korpus wiedzy, niekwestionowany paradygmat. Także w logice, czy historii, która niby jest wiedzą o niekwestionowanych faktach i zdarzeniach z przeszłości. Pojawia się coraz więcej dyskursów i paradygmatów podważających się nawzajem. A w internecie wiedza i informacja są nieoznaczone, nie ma hierarchii znaczeń. I coraz trudniej jest wytłumaczyć, co jest ważniejsze; czy to, co powiedział Kowalski, Kawalec, Kant, czy Kopernik.
W tej sytuacji nauczyciel akademicki mniej powinien – moim zdaniem – skupiać się na systematycznym przekazie wiedzy, bardziej być przewodnikiem po wiedzy, interpretatorem. Idealnie byłoby, gdyby student uczył się w domu, a na zajęcia przychodził analizować problemy, interpretować kontrowersje… Z drugiej strony wielu studiujących oczekuje też wiedzy technicznej, typu "know how", jak szybko i skutecznie osiągać to, do czego dążą: sukces w pracy, powodzenie, pieniądze, albo rozmaite specyficzne sprawności w rozmaitych dziedzinach.
Dlatego wiedza coraz bardziej specjalizuje się, tworzy żargon, za którym czasem niewiele się kryje: dawniej mówiło się o zarządzaniu przedsiębiorstwem, personelem, dziś także – zarządzaniu wiekiem, starzeniem się , reputacją, ryzykiem itd., itp… Tak czy owak, wydaje mi się, że zajęcia na uczelni powinny być bardziej angażujące, powinny się opierać na analizie przypadku, projektach i dyskusjach, mniej na przekazywaniu wiedzy. Ale jak to się mówi "do tanga trzeba dwojga" – student też musi chcieć wykorzystać wolny czas na kształcenie. Najgorsze jest, jak obie strony się nudzą, a tak bardzo często wyglądają zajęcia w Polsce.
Ma pan na myśli kierunki humanistyczne i społeczne?
Przede wszystkim…
To może warto pomyśleć o odgórnej redukcji tych kierunków?
Zapewne to by nie zaszkodziło. Studenci powinni być lepiej procentowo lokowani na kierunkach. Jest nieprzerwana potrzeba absolwentów kierunków technicznych. Stale się rozwijają nowe dziedziny. Potrzeba coraz to nowych ekspertów od biotechnologii, nanotechnologii, biomedycyny. W Polsce niestety bardzo często proporcje zależą od podaży. Kierunki społeczne i humanistyczne jest łatwiej otworzyć. Mam na myśli zaplecze techniczne i profesorskie. Także z tego powodu tak wiele osób studiowało edukację, a nie fizykę czy nauki eksperymentalne.
Nie mówię oczywiście, że to jest ze stratą, ale zwracam uwagę, że to nie rynek dyktuje tu zasady działania, a podaż miejsc na studiach. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że podaż miejsc na rozmaitych kierunkach powinna uwzględniać nie tylko, czasem trudne do przewidzenia potrzeby gospodarki, ale także podlegające modzie aspiracje. Studiujemy po trosze odpowiednio do potrzeb społeczeństwa i gospodarki, ale po trosze – i dla siebie. W USA, jeśli mnie pamięć nie myli, w pewnym okresie więcej studiowało psychoterapię niż nauki ścisłe i Stany jakoś przetrzymały ten okres.
Które kierunki powinny być zredukowane?
Mamy nadmiar kierunków pedagogicznych, pół-ekonomicznych, zarządzania, nadprodukcja jest też w naukach społecznych i humanistycznych. Mamy całą armię nauczycieli – około 600-700 tys. Tymczasem jeden rocznik w czasie wyżu to około 700 tys. uczniów, a w niżu około 400 tys.
Ministerstwo nie reguluje tego w żaden sposób?
Błędem ministerstwa jest, że płaci od studenta. Kierunki, jak zarządzanie, politologia, nauki społeczne, dziennikarstwo nie utrzymują się przecież z grantów na badania, o które starają się wydziały techniczne. Z tego powodu uczelnie stworzyły, o czym już wspomniałem niezliczone programy i specjalizacje np. na zarządzaniu: zarządzanie wiekiem, zarządzanie telewizją, zarządzanie reputacją; zarządzanie ryzykiem niewłaściwego zarządzania – pewnie też niedługo powstanie taka specjalizacja. To bardzo rzadko odpowiada na potrzeby rynku, a studenci nie są przygotowani do oczekiwań pracodawcy.
Jak studiowałem socjologię, nikt nie wiedział, co właściwie powinienem wiedzieć w perspektywie przyszłej pracy. To, co umiem – nie nauczyłem się tego na studiach, mimo że owym czasie socjologia stała na wysokim poziomie na Uniwersytecie Warszawskim. Niestety fakt, że ministerstwo płaci od studenta sprawia, że uczelnie działają w myśl zasady: im więcej studentów, tym więcej forsy. I właściwie klęczymy przed uczelnią i prosimy studentów, by to do nas przyszli.
Jak można tę sytuację poprawić?
Absolutnie powinny być wprowadzone bardziej elastyczne formy nauczania – analizy, projekty, case study. I w wielu przypadkach można by studia kończyć na I-szym stopniu, na licencjacie. Rynek pracy oferuje dziś coraz więcej miejsc pracy w usługach, w administracji rozmaitych szczebli. Tam wystarczy licencjat, a resztę potrzebnej wiedzy można zdobyć w już pracy albo na specjalistycznych kursach. Studenci powinni więcej pracować sami. Liczba miejsc na kierunkach humanistycznych i społecznych na stopniu magisterskim powinna być jak już powiedziałem zredukowana.
Taki tryb studiowania ma wiele zachodnich uczelni.
I jest on zdecydowanie lepszy. Studenci zmuszani są do większej aktywności. W Oxfordzie, co tydzień pisze się esej, na innych uczelniach regularnie studiuje się tzw. przypadki (case study), to angażuje, zmusza do myślenia, przygotowuje praktycznie do pracy. Wielu młodych ludzi idzie niestety tam, gdzie łatwiej. W mojej ocenie studia powinny być bardziej selektywne. Po licencjacie na magisterskie studia nie powinni przechodzić wszyscy, a jedynie najlepsi. Rozwiązaniem byłoby np. płacenie uczelni dwu krotności tego, co za licencjat. Wtedy na studia magisterskie nie byliby brani wszyscy. W tej chwili to marnowanie pieniędzy.
Algorytm oparty w znacznym stopniu na płaceniu od studenta i zaniechania selekcji bardzo zaniża poziom. Studia coraz częściej organizuje się pod procedury, parametry określające finansowanie, a nie po to żeby lepiej uczyć, przygotować do pracy i badać. Jeśli w Polsce połowa rocznika studiuje, czyli studiuje co drugi, to nie ma się co oszukiwać, że jest to w całości grupa mniej ambitna, niż gdyby studiowało 10-12 proc. Dla przykładu w Niemczech studiuje około 20 proc., we Francji 20-30 proc. W Polsce wśród tych 50 proc. jest wielu słabych studentów, a to całość ciągnie w dół.
A mimo to mamy silnie zakorzenione przekonanie, że "edukacja jest dla wszystkich".
Właściwie jest to nadal słuszne przekonanie. Z dyplomem jest łatwiej niż bez dyplomu znaleźć zatrudnienie. Jak już wspomniałem wśród osób z dyplomem jest mniej bezrobotnych. Z tej perspektywy studiowanie jest opłacalne. Poza tym nadal jest to prestiż wyższego wykształcenia. Spadający oczywiście, skoro co drugi ma wyższe wykształcenie. Ale to specyfika naszego kraju. Dla przykładu, w Szwajcarii w bankach wielu pracowników i menadżerów jest po szkołach zawodowych, a nie uniwersytetach. Tam, jak w wielu krajach, jest kult umiejętności praktycznych. W Australii z kolei wśród zapisujących się na studia po 1-2 latach wielu rezygnowało i przechodziło na kształcenie zawodowe. Czyli działanie uczelni, układanie programów powinno być elastyczne – uwzględniać zmieniające się aspiracje i potrzeby rynku pracy.
Może sytuację naszych absolwentów poprawiłaby możliwość pracy w trakcie studiów? Wielu kończy studia i oprócz kilku miesięcy praktyk ma zerowe doświadczenie, a tryb niektórych studiów umożliwia jedynie pracę wieczorem, kiedy większość firm i instytucji jest już zamknięta.
Praktyki, staże są bardzo istotne. Pozwalają zweryfikować wybrany kierunek i realnie ocenić szanse zatrudnienia po nim. Znaczna część studentów na społecznych kierunkach chce zdobyć dyplom jak najmniejszym wysiłkiem. Wiedzą, że zdobywana wiedza jest praktycznie nieprzydatna na rynku pracy. Nie zależy im.
Problem studentów wyjeżdżających zagranicę można ocenić dwojako. Zależy, gdzie się lokuje uczucia. Ja uważam, że skoro jesteśmy członkami UE obszaru swobodnego przepływu siły roboczej i otwartego rynku pracy, to kształcimy lekarzy, inżynierów również dla UE. Ich wyjazdu nie traktuję jako ucieczki. Jednak w takim wypadku dobrym rozwiązaniem byłoby czesne
Jest pan za wprowadzeniem płatnych studiów, prawda?
Tak. Każdy chętny otrzymywałby wówczas kredyt na dobrych warunkach. Spłacałby go po studiach, kiedy dostałby pracę.
Tyle tylko, że wtedy taki młody człowiek wchodziłby na niepewny rynek pracy – mamy w końcu kryzys, obciążony kredytem. Stresujący start.
Dlatego trzeba by to rozsądnie wyliczyć, żeby nie zadławić i nie zniechęcić tego młodego człowieka (małe raty, niskie odsetki i tak, by nie blokować dla wielu bardzo ważnego kredytu na mieszkanie). Płacąc za studia student wiedziałby jednak, że musi się uczyć, że to mu się przyda i opłaci. Studia wyższe to inwestowanie w siebie. Skoro ktoś wybiera np. studia prawnicze, które kosztują i zapewnią mu w przyszłości dobrze płatną pracę, to niech za nie płaci.
Dlaczego studia mają być płacone jedynie z budżetu, czyli z podatków tych, którzy pracują i albo już studiowali, albo już nie będą studiować? Być może wielu podatników wolałoby tę część swojego podatku, która idzie na szkoły wyższe przeznaczyć na opiekę zdrowotną, albo fundusz emerytalny. Oczywiście trzeba się zastanowić, czy za wszystkie kierunki powinien płacić tyle samo. W tej chwili niesprawiedliwe jest, że płacą studenci na studiach prywatnych, czy wieczorowych.
Zwykło się mówić, że płacą, bo się na dzienne nie dostali.
Teraz na płatne studia w szkołach publicznych wcale nie idą mniej ambitni. Poza tym niektóre osoby świadomie wybierają dobre, prywatne uczelnie. Nadal jednak w Polsce te uczelnie uważane są za gorsze. Na niżu demograficznym cierpią właśnie te szkoły. Polacy wolą, co naturalne, raczej studiować za darmo, niż płacić. Obraz trochę bardziej komplikuje się, kiedy wyobrażamy sobie wybór tych, którzy studiują poza miejscem swojego zamieszkania: czy płacić za studia w lokalnej, czasem słabej uczelni prywatnej, czy dojeżdżać, czasem płacić za mieszkanie i studiować bezpłatnie w publicznej, zwykle lepszej uczelni? Z płaceniem nie mają problemu ci, którzy decydują się na studia podyplomowe. Wiedzą, że to inwestycja. Oczywiście kredyt i płatne studia nie powstrzyma wyjazdów zagranicę, ale przynajmniej spadnie argument, że "kształcą się za nasze i odlatują".
Myślę, że są dwa elementy, które lepiej określają sytuacje wyboru studiów i studiowania, czynią ją bardziej przejrzystą. Po pierwsze – obecnie prawo nakazuje każdej uczelni zbieranie danych o losie swoich absolwentów. Wiadomo, kto znajduje pracę i ile zarabia. Z drugiej strony, przypuśćmy – obowiązkowe dla wszystkich czesne, niewielkie i wsparte dostępnym kredytem na dogodnych warunkach. Wybór staje się wówczas bardziej przejrzysty: wyobrażamy sobie, jakie perspektywy dają nam studia na danym kierunku w danej uczelni i ile to będzie nas kosztować.
Pamiętamy też wtedy, że wiele osób podejmuje studia nie tylko, ze względu na perspektywy na rynku pracy, ale także by rozwinąć siebie i swoje zainteresowania. Łatwiej wtedy myśleć, że w jakiejś mierze studiowanie to wzajemne zobowiązania uczących się i nauczających. Wykładowcy powinni lepiej przygotować się do uczenia, ale ma to tylko sens wówczas, kiedy jest równowaga, kiedy stają naprzeciw przygotowanego, chętnego do współpracy studenta. Obie strony muszą zaakceptować warunki przekazu wiedzy, zaś mniej myśleć o zbieraniu punktów ECTS, zaliczeń, pensum i innych procedurach.
Jaki jest dziś "portret polskiego studenta"?
W porównaniu z Polską socjalistyczną wyrównały się szanse dla młodych ludzi ze wsi. Kiedyś stanowili 7-10 proc., teraz jest to połowa. Jednak jeśli wziąć pod uwagę najbardziej prestiżowe kierunki, po których są lepsze perspektywy zatrudnienia, jak prawo, architektura, czy medycyna, to pochodzenie studentów jest bardziej elitarne. Tu nadal wyraźnie widać różnice. Wyrównały się również szanse dla kobiet, które kiedyś były dyskryminowane. Dziś dziewczęta na uniwersytetach stanowią około 70 proc. Uczą się często lepiej, tylko zarabiają nadal mniej.