
Aż dwa miesiące trzeba było czekać na parę butów. Klienci przyjeżdżali z całej Europy. Wśród nich byli biznesmeni, dyplomaci, posłowie, a nawet prezydent Bronisław Komorowski. Za tydzień Jan Wielądek odchodzi na emeryturę. Zamyka swój zakład, który prowadzi od 1987 roku, bo nie ma go komu przekazać. Ostatnią parę butów, która wyjdzie spod jego rąk zamówił Ambasador Japonii w Brukseli.
REKLAMA
W 2000 i 2001 roku Jan Wielądek wystawił ogłoszenie, że szuka pracowników, których przyuczyłby w zawodzie. Już wówczas jego buty kupowali pasjonaci obuwia z całej Europy. Teraz, po 26 latach działalności w bramie budynku przy Placu Zbawiciela Jan Wielądek zamyka swoją działalność. Powód? Idzie na emeryturę, a na horyzoncie nie widać chętnych do przejęcia zakładu. Kiedy rozmawiamy, Mistrz pracuje nad ostatnią parę butów – dla ambasadora Japonii w Brukseli.
– Klientów miałem w całej Europie – opowiada Wielądek. – Chyba zaczęło się od Jaromira Sokołowskiego, który wyjechał na placówkę do Berlina. Najpierw zaczęli przyjeżdżać Niemcy, a potem inni. Z samej Francji miałem klienta, który zrobił u mnie 50 par. Szło partiami. Najpierw chciał węża, więc zrobiłem kilka par tego, potem był zamsz i tak po kolei chyba każdą skórzaną modę – wspomina szewc.
Nauki u Józefa Sikory
Wielądek przyjechał do stolicy w latach pięćdziesiątych ze wsi... Wielądki pod Węgrowem. Chciał dalej rozwijać się, jako szewc, a u siebie mógł buty co najwyżej naprawiać. A to go nie interesowało. Z pracy u ówczesnego mistrza Usipowicza zrezygnował, gdy zorientował się, że buty łata, a nie tworzy. Wolał terminować u kogoś, kto nauczy go fachu. Tak trafił do zakładu legendarnego szewca Józefa Sikory.
Wielądek przyjechał do stolicy w latach pięćdziesiątych ze wsi... Wielądki pod Węgrowem. Chciał dalej rozwijać się, jako szewc, a u siebie mógł buty co najwyżej naprawiać. A to go nie interesowało. Z pracy u ówczesnego mistrza Usipowicza zrezygnował, gdy zorientował się, że buty łata, a nie tworzy. Wolał terminować u kogoś, kto nauczy go fachu. Tak trafił do zakładu legendarnego szewca Józefa Sikory.
Tam szkolił się przez trzy lata. Potem była przerwa na służbę wojskowa, a po niej egzamin czeladniczy. – U Sikory pracowałem aż do jego śmierci – opowiada Wielądek, który także szkolił część uczniów swojego mistrza. – On był bardzo zajęty w cechu, dlatego miałem trzech wychowanków. Dwóch nie żyje, a co się stało z trzecim to nie wiem. Gdzieś spod Modlina pochodził i w swoje okolice powrócił. Kiedy Sikora umarł, przez rok prowadziłem zakład po nim, a potem przeniosłem się tu przy placu Zbawiciela – opowiada Wielądek.
Choć szewc odchodzi na emeryturę, to przyznaje, że tak naprawdę "miałby tu roboty aż do grobu". Teraz po prostu nadarzyła się okazja, by powiedzieć pracy koniec. Budynek przy Marszałkowskiej 41, w którym mieści się jego zakład ma przejść gruntowny remont i firma nie mogłaby w tym czasie funkcjonować. Przez moment zastanawiał się nad kontynuacją pracy, ale w końcu doszedł do wniosku, że nie warto. 28 lipca odłączają prąd i pan Jan zacznie zbierać swoje rzeczy. Jeszcze nie wie, co zrobić ze sprzętem, ale sam przyznaje, że nie ma go komu przekazać.
Szewców już nie ma
– To ginący zawód i nas coraz mniej. Tak samo jak i cholewkarzy – opowiada.
– Dziś mało kogo interesuje zostanie szewcem. Syn nie chciał, wolał wśród ludzi pracować. Byłby dobry, ale woli balustrady montować. Kiedyś miałem tu dwóch uczniów, ale jeden chorował, a drugi poszedł na emeryturę. To dość samotny zawód. Bywają tygodnie, w których żaden nowy klient nie przyjdzie. Wtedy mogę na spokojnie pracować. W tydzień zrobię parę, może półtora pary butów – mówi nasz rozmówca.
– To ginący zawód i nas coraz mniej. Tak samo jak i cholewkarzy – opowiada.
– Dziś mało kogo interesuje zostanie szewcem. Syn nie chciał, wolał wśród ludzi pracować. Byłby dobry, ale woli balustrady montować. Kiedyś miałem tu dwóch uczniów, ale jeden chorował, a drugi poszedł na emeryturę. To dość samotny zawód. Bywają tygodnie, w których żaden nowy klient nie przyjdzie. Wtedy mogę na spokojnie pracować. W tydzień zrobię parę, może półtora pary butów – mówi nasz rozmówca.
Wielądek uchyla rąbka tajemnicy z procesu powstawania obuwia. Najpierw mierzy się dokładnie stopę, następnie wysyła to wszystko do cholewkarza, który szyje cholewki. Ten jego ostatnio trochę podupadł na zdrowiu, więc przyjmuje mnie zleceń. Innych – równie dobrych – ciężko mu znaleźć. Niektórzy szewcy dzielą warsztaty z cholewkarzami, inni sami próbują szyć cholewki. Gotowe cholewki wracają do szewca, który odpowiednio je formuje, dodaje do nich podeszwy i całą resztę obuwia.
– Za parę butów biorę od tysiąca wzwyż, ale tak średnio wychodzi około półtora tysiąca złotych – opowiada Więlądek, który właśnie wycina ostatnią parę butów. – Te które teraz robię idą do japońskiego ambasadora w Brukseli. Jeden z droższych modeli. Ja nie mówię po angielsku, więc za pierwszym razem zięć musiał tu przyjechać, żeby nam tłumaczyć. Przy następnych wizytach ambasador pokazywał mi co chciał, a ja dysponując jego rozmiarami mogłem brać się za robotę. W sumie kupił ode mnie pięć par – wspomina szewc, który ostatnio zrobił dwie pary dla prezydenta Komorowskiego. Przyznaje, że dostawał też zamówienia od kilku posłów.
Zwijanie interesu
Szewc niestety nie mógł pokazać nam swojej książeczki z listą klientów i ich rozmiarami – już ją wywiózł. Zanim jednak zaufała mu tak prestiżowa męska klientela musiało minąć trochę czasu. – Po zamknięciu zakładu Sikory postanowiłem stworzyć coś własnego. Przejąłem warsztat po Jankowskim, który akurat robił obuwie damskie. Na początku przychodziły same panie, jednak z biegiem czasu tendencja się odwróciła – mówi.
Szewc niestety nie mógł pokazać nam swojej książeczki z listą klientów i ich rozmiarami – już ją wywiózł. Zanim jednak zaufała mu tak prestiżowa męska klientela musiało minąć trochę czasu. – Po zamknięciu zakładu Sikory postanowiłem stworzyć coś własnego. Przejąłem warsztat po Jankowskim, który akurat robił obuwie damskie. Na początku przychodziły same panie, jednak z biegiem czasu tendencja się odwróciła – mówi.
To jednak przestaje już mieć znaczenie. Szewc powoli zwija swój interes i ściąga szyldy. Tylko gablotki z butami przed bramą przypominają o tym, że w budynku mieści się zakład szewski. – Pamiętam, jak swój pierwszy szyld ściągnąłem – wspomina. Ponoć był nieestetyczny, bo wystawał od ściany. Kazali mi zamontować płaski – wspomina.
Ledwie co Wielądek ogłosił, że się zamyka, każdy postanowił poczynić zapasy. 23 lipca zostały tylko trzy pary butów do sprzedania. Jeśli na nie nie będzie już chętnych, szewc sam będzie w nich chodził. – Są robione na mój rozmiar – mówi z uśmiechem.
Wielądek i inni mieszkańcy mają czas do końca lipca na opuszczenie kamienicy przy Marszałkowskiej 41. Potem wkracza ekipa budowlana, która zajmie się jej rewitalizacją. Raczej nie należy się spodziewać, że zawita tam kolejny szewc. W końcu nikt nie chciał u Wielądka terminować. Wygląda więc na to, że – paradoksalnie – buty będą powstawały bez szewców, bo z powodu braku chętnych uczniów kolejni zabierają ze sobą tajemnice fachu do grobu.
