Czy da się zaginąć w dużym mieście? Okazuje się, że tak.
Czy da się zaginąć w dużym mieście? Okazuje się, że tak. Fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja Gazeta

Nie sądziłem, że taka historia może mi się kiedykolwiek przydarzyć. Myślałem, że po zgubieniu telefonu komórkowego, jednego dnia nie spotka mnie nic gorszego. Tymczasem był to dopiero początek wątpliwej przygody, którą zapamiętam na długo.

REKLAMA
Powinienem chyba zacząć od słów: "to mogło spotkać każdego". Chciałbym, aby tak było, ale przydarzyło się to właśnie mi. Nie muszę wyjaśniać, że w zgubionym telefonie (co nie przydarzyło mi się od 12 lat) miałem "wszystko". Zdjęcia, kilkaset kontaktów, notatki i skonfigurowany dostęp do poczty i Facebooka.
Mało tego. Dzień później byłem na poprawinach w katowickim klubie, czyli mieście całkiem mi obcym. Jedynym obiektem, który rozpoznawałem był słynny "Spodek". Impreza trwała do wczesnych godzin porannych i zakończyła się o świcie. Po całonocnych tańcach i zabawie, wraz ze znajomymi z Katowic wracałem do domu koleżanki, u której się zatrzymałem. Niestety do niego nie dotarłem. Nieopatrznie wyszedłem na prowadzenie grupy, z którą szedłem. Gdy w odwróciłem się po kilkunastu minutach okazało, że za mną są jedynie puste uliczki, a przyjaciele zniknęli.
Było około 6.00 rano. Znalazłem się w centrum dużego miasta, nie znając drogi do domu i nie posiadając zagubionego wcześniej telefonu. Po chwili zorientowałem się, że przecież nie mam ze sobą także portfela, który dałem na przechowanie do torebki koleżanki. Ot tak, dla bezpieczeństwa.
Udałem się na pobliski dworzec PKP, gdzieś tam po raz ostatni widziałem swoich znajomych. Usiadłem na metalowym krzesełku w poczekalni i zacząłem myśleć, choć jedyne na co miałem wówczas ochotę, był sen. Miałem nadzieję, że znajomi niebawem po mnie wrócą, a ja odeśpię imprezę w wygodnym łóżku.
Na zegarze wybiła 7.30. Półtorej godziny siedzenia i czekania na nic się nie zdało, a mnie coraz bardziej ogarniał sen. Krzesełka w poczekalni stawały się coraz bardziej niewygodne, a wznoszące się coraz wyżej słońce dawało znak, że nie jest dobrze, bo nikt nie wie gdzie jestem. Nie mogąc dłużej wysiedzieć w jednym miejscu zacząłem spacerować po katowickim dworcu i przyglądać się podróżnym. Nie mogłem uwierzyć w to, co się dzieje. Zagubiłem się w mieście. Brzmi absurdalnie, ale tak naprawdę się stało.
W pewnym momencie zaakceptowałem sytuację, w której się znalazłem i stwierdziłem, że przynajmniej muszę się w niej odnaleźć. Na początek chciałem się zdrzemnąć w wygodniejszym miejscu i za jakiś czas na spokojnie pomyśleć o tym, co zrobić dalej. Miejscem tym okazała nieuruchomiona jeszcze lada do obsługi pasażerów. A właściwie podłoga pod ladą.
Miałem nadzieję, że zaraz wszystko okaże się złym snem. Po otwarciu oczu zobaczyłem jednak nie swój pokój, a dworcowego strażnika. Prawdopodobnie z uwagi na to, że miałem na sobie garnitur, nie potraktował mnie źle i zaprosił jedynie na krzesełka dla podróżujących. Po około dwóch godzinach z powrotem znalazłem się w poczekalni. Tu jednak pojawiły się kolejne kłopoty – fizjologia.
Dworcowe toalety są dziś w naprawdę niezłym stanie. Również ta w Katowicach wydawała mi się być niemalże luksusowa. Tyle tylko, że luksus kosztuje, a w tym wypadku były nim dwa złote, których przy sobie nie miałem. Poczułem jednak, że nie mam wyboru i w tym "wypadku" muszę sobie na niego pozwolić, aby nie doszło do jeszcze większej katastrofy. Pod nieuwagę pracującej w toalecie pani, przeskoczyłem nad bramką i dostałem się do środka.
Nielegalna wizyta w toalecie pozwoliła mi spojrzeć na swoja sytuację nieco bardziej holistycznie. Dostrzegłem w korytarzu punkt sprzedaży InterCity. W jego wnętrzu stały wygodne kanapy, z których miałem chęć skorzystać. Po wejściu do punktu opowiedziałem swoją historię dwóm pracującym tam paniom. Te zaś okazały się przemiłe. Kazały usiąść, zrobiły pyszną kawę i generalnie się mną zajęły. Zaproponowały mi skorzystanie z telefonu. Nagle zdałem sobie sprawę, że w mojej głowie jest tylko jeden numer telefonu, a reszta została w pamięci zagubionego aparatu.
– Dzień dobry, kłania się PKP InterCity w Katowicach, łączę rozmowę – powiedziała jedna z ratujących mnie z opresji pań i przekazała mi słuchawkę. Po drugiej stronie był mój wieloletni kolega, wstający właśnie z łóżka na drugim końcu Polski. Gdy opowiedziałem mu jaka jest sytuacja, obiecał że spróbuje mi jakoś pomóc i dotrzeć do osób, z którymi się bawiłem. Czekałem dalej.
Dobiegała godzina 11.00. Do punktu InterCity przychodzili kolejni klienci, często w nie mniejszych kłopotach niż moje. Pojawił się mężczyzna podróżujący rowerem po całej Polsce, który zapomniał wnieść opłaty za bilet. Kupował go przez internet, więc nie mógł zwrócić go w kasie. Zacząłem go przekonywać, aby zrobił to w pobliskiej kafejce internetowej (od rana zdobyłem rozeznanie w dworcowej topografii). Chyba mu się udało, pojechał.
Nieco później przyszła para młodych i zakochanych ludzi, którzy mieli ogromnego pecha. Ich aparat fotograficzny (sądząc po grobowej minie chłopaka, pewnie lustrzanka) został na półce w pociągu z którego wysiedli. Panie w InterCity zaczęły dzwonić w poszukiwaniu drużyny, która prowadzi owy pociąg. Po wykonaniu kilku telefonów udało się namierzyć jego kierownika. Ten zaś stwierdził, że uda się do przedziału i w razie czego przechowa aparat młodych podróżników. Niestety. Po kilkunastu minutach oddzwonił. Aparatu nie było, a niesamowicie smutna para odeszła z kwitkiem. Podobnych historii było wiele.
W międzyczasie zadzwonił telefon. – Dworzec PKP w Katowicach punkt InterCity w czym mogę pomóc – powiedziała Pani nr 1. I kontynuowała: – Tak oczywiście, jest tutaj. Zajęłyśmy się nim. Siedzi na kanapie, dałyśmy mu kawę i generalnie jest bezpieczny – dodała. Gdy podszedłem do okienka usłyszałem głos swojego kolegi – Słuchaj, do nikogo nie można się dodzwonić, nie odbierają telefonu, pewnie śpią – stwierdził. Nie było wyjścia, musiałem czekać dalej.
Nie minęło 5 minut, telefon zadzwonił po raz kolejny. Tym razem inny kolega z drugiego końca Polski. – Gdzie jesteś, przelać ci jakąś kasę, kupić bilet? Wszyscy cię szukają – usłyszałem. Tymczasem ja potrzebowałem jedynie tego, aby ktoś odebrał mnie z dworca... Mijały kolejne godziny, aż panie zaproponowały mi posiłek...
Około południa telefon zadzwonił po raz trzeci. Była to dziewczyna, której dałem portfel na przechowanie. Z jednej strony pękała ze śmiechu, a z drugiej nie mogła uwierzyć w to, co się dzieje. Obiecała, że zjawi się najszybciej jak się da. Odnalazła mnie jakieś 40 minut później, czyli około sześć godzin po zaginięciu... Gdy ją zobaczyłem w drzwiach punktu InterCity, uścisnąłem tak, jak przytula się do rodziców małe zgubione dziecko.
Na własnej skórze przekonałem się, że słowa piosenki "zagubiłem się w mieście" nie są znikąd wzięte. Wystarczy splot kilku nieprzewidzianych sytuacji i człowiek staje się niemalże bezradny. Brak telefonu, znajomości numerów i topografii miasta może poważnie utrudnić nasze życie. A gdy połączymy to jeszcze z brakiem gotówki, jesteśmy praktycznie ugotowani.
Nie życzę nikomu takiej przygody. Mam jednak nadzieję, że osoba która znajdzie się kiedyś w podobnej sytuacji także trafi na tak pomocne osoby, jak dwie panie z porannej zmiany katowickim punkcie InterCity, którym serdecznie dziękuję!