Dr Marek Wroński od 15 lat zajmuje się plagiatami i innymi przypadkami naukowej nierzetelności. Jak detektyw tropi na wyższych uczelniach w Polsce przepisywanie prac, fałszowanie wyników badań, kopiowanie artykułów. Brakuje mu czasu na licencjaty i prace magisterskie. Zajmuje się tylko pracami naukowymi, doktoratami, habilitacjami. W szokującej rozmowie opisuje skalę nierzetelności naukowej na polskich uczelniach. "Nierzetelność" to łagodne słowo. Mówimy o kradzieży i kłamstwie na masową skalę.
Mówimy też o wielu próbach zniszczenia dr Wrońskiego, który swoje ustalenia opisuje w stałej rubryce w "Forum Akademickim" pod tytułem "Z Archiwum Nieuczciwości Naukowej".
Kto był pierwszym plagiatorem, którego wziął Pan na cel?
Akurat niedawno minęło 15 lat od czasu, kiedy zainteresowałem się nierzetelnością naukową i patologią nauki. Był to czerwiec 1997 roku. Od ośmiu lat mieszkałem już wtedy w Nowym Jorku na stałe i pracowałem jako lekarz – naukowiec zajmujący wynikami leczenia guzów mógu, w tym przerzutów raka do mózgu. Publikowałem jeszczy wtedy intensywnie w kraju. Zainteresowałem się problemem plagiatów naukowych i postanowiłem napisać artykuł o nierzetelności naukowej, ponieważ o ile w Ameryce na ten temat pojawiało się wiele tekstów, to w Polsce temat ten nie istniał. Szukając bibliografii znalazłem w duńskim miesięczniku medycznym notatkę o czterech polskich lekarzach, którym udowodniono popełnienie plagiatu. Postanowiłem dowiedzieć się, co stało się z głównym winowajcą, którym był ówczesny profesor biochemii, Andrzej Jendryczko ze Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach. Skontaktowałem się z uczelnią, którą wtedy kierował rektor prof. Zbigniew Religa – znany kardiochirurg, i poprosiłem o informacje. Odmówiono mi ich. Zacząłem więc szukać w bazie danych publikacji medycznych PubMed informacji o innych artykułach dr Jendryczki. Akurat tego dnia wprowadzono tam nowe udogodnienie : „Pokaż podobne publikacje”. Czytałem streszczenie jednego z jego artykułów i wybrałem tę opcję.
Domyślam się, że „podobne” prace były takie same, ale nie jego autorstwa
Pokazał się tytuł pracy amerykańskiej sprzed roku z identycznym streszczeniem, co późniejsza praca profesora Jendryczki. Momentalnie domyśliłem się, że jest to kolejny plagiat. Wystąpiłem do biblioteki w Polsce o pełne teksty prac Jendryczki. Kiedy je otrzymałem to zacząłem je porównywać z angielskimi i amerykańskimi publikacjami na ten sam temat. Okazało się, że wszystkie były plagiatami i najczęściej stanowiły dokładne tłumaczenia prac innych autorów.
Na ilu plagiatach Pan go złapał?
Po roku intensywnej pracy na 49.
Jeden człowiek splagiatował 49 artykułów?!
Dr Jendryczko proponował współpracę naukową różnym zabrzańskim klinikom chirurgicznym i ginekologicznym lub pediatrycznym. Deklarował, że posiada świetnie wyposażone laboratorium biochemiczne (co było prawdą) i może badać różne enzymy i substancje biochemiczne w przypadkach różnych chorób. Do tych badań otrzymywał próbki krwi od leczonych w klinice pacjentów. Po paru miesiącach przychodził z gotowym maszynopisem pracy, wszystkimi obliczeniami statystycznymi i z piśmiennictwem. Te prace wysyłał wraz ze współautorami z tych klinik do polskich czasopism. Nikomu nie przyszło do głowy, że ten poważany w Zabrzu biochemik mógł dopuścić się plagiatowania tekstu i fałszowania danych – próbki często nie były badane, a wyniki przepisywano z innych prac.
Co Pan zrobił, gdy miał dowody?
Śląska Akademia Medyczna początkowo nie chciała podjąć żadnych kroków, dlatego zacząłem nagłaśniać sprawę zarówno w Polsce, jak i za granicą, pisząc do czasopism, które wydrukowały jego nierzetelne prace. Przedstawiałem konkretne dowody: wysyłałem prace profesora z zaznaczonymi plagiatami.
Redaktorzy naczelni czasopism medycznych, do których napisałem alarmowali rektora Akademii Medycznej i w uczelni, która właśnie przygotowywała się do 50-lecia, sytuacja stawała się napięta. Wreszcie ówczesny przewodniczący Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego, prof. Andrzej Pelczar, poprosił jednego z profesorów medycyny o sprawdzenie, czy moje zarzuty są prawdziwe. Tamten potwierdził. Wtedy profesor Religa został zmuszony przez ówczesnego prorektora ds nauki, prof. Tadeusza Wilczoka, do wszczęcia oficjalnego postępowania i zdecydowanych kroków. Sprawa rozniosła się w lokalnym środowisku medycznym, ukazał się wtedy duży artykuł w „Rzeczpospolitej”. Temat został podchwycony przez dalsze polskie gazety oraz radio i telewizję. Dość dokładnie opisał ją także w końcu stycznia 1998 roku znany amerykański tygodnik „Science”.
I dla Pana się zaczęło.
W Polsce część środowiska akademickiego przyjęła z uznaniem moje działania. Naukowcy zaczęli do mnie pisać w sprawach różnych nierzetelności, prosząc o interwencję.
To były ofiary plagiatów? Świadkowie?
Wszystkich prosiłem o przysłanie mi materiałów, dokumentujących nierzetelności. Zapoznawałem się z nimi i dzwoniłem, albo pisałem z USA do rektorów uczelni. Ci jednak często nie odpisywali.
I Pan rezygnował?
W takich działaniach bardzo ważna i pomocna okazała się prasa lokalna. W każdym dużym mieście jest zawsze dziennikarz, którego oburza tematyka plagiatów lub wcześniej się tym problemem zajmował. Tak było na przykład z oszustwem naukowym w Bydgoszczy, które miało miejsce w maju 1999 roku. Redaktorka tamtejszej „Gazety Wyborczej”, Joanna Bujakiewicz, odkrywając tą sprawę, w ciągu kilku lat napisała kilkadziesiąt artykułów na temat nierzetelności prof. Franciszka Nowaka - prorektora Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Bydgoszczy. Sfabrykował on recenzję swojej książki profesorskiej, podpisując się za amerykańskiego profesora polskiego pochodzenia. Liczył na otrzymanie Nagrody Ministra Nauki. Młody wówczas naukowiec – dr hab. Wojciech Tomasik odkrył tę nierzetelność. Profesor wypierał się, twierdząc że poznał amerykańskiego profesora w Bydgoszczy i przez studentkę posłał mu książkę i przez studentkę otrzymał recenzję. Była studentka mieszkała obecnie w Niemczech i były kłopoty z jej odnalezieniem, ale dziennikarka wreszcie do niej dotarła. Studentka przyznała się, że w USA nie była. Działała tylko na prośbę prof. Nowaka (który był jej sąsiadem i znajomym rodziców) już po tym kiedy sprawa sfałszowanej recenzji wyszła na jaw biorąc na siebie rzekomą odpowiedzialność za niedostarczenie książki i sfałszowanie opinii. Zeznała to przed sądem. Profesor dostał dwuletni sądowy zakaz wykonywania zawodu i przeszedł na emeryturę. Jednak obecnie ponownie pracuje w prywatnej uczelni.
To surowo go potraktowali.
Tak, ale był to wyrok sądowy. Sprawa była głośna medialnie. Na uczelni sprawa dyscyplinarna najpierw została na kilka lat zawieszona, a później umorzona z powodu przedawnienia, co jest częstą praktyką. Ale w przywołanym przypadku była próba wyłudzenia nagrody naukowej i fałszerstwo podpisu przez urzędującego prorektora oraz głośne przeczenie faktom, ze zwalaniem winy na trzecią osobę. Co więcej, profesor Nowak był językoznawcą. Okazało się później, że książka powstała w taki sposób, że studenci dostawali na zaliczenie do przygotowania tematy o pochodzeniu różnych wyrazów. Studenci oddawali prace, byli oceniani, ale ich dzieła profesor zbierał i po jakimś czasie zapakował w walizkę i zaniósł do działu wydawniczego uczelni. Polecił wszystko przepisać i powstał z tego maszynopis. On go z kolei uporządkował, poprawił i wydał jako obszerną książkę pod swoim nazwiskiem.
Jak powstała Pana rubryka?
Zadzwoniłem w październiku 2001 r. z Nowego Jorku do Andrzeja Świcia – ówczesnego redaktora naczelnego „Forum Akademickiego” i zaproponowałem stały felieton „Z archiwum nieuczciwości naukowej”. Przez pierwszy rok pisałem o nierzetelnościach naukowych z zagranicy, ponieważ redakcja stwierdziła, że będzie to zbyt wielki szok dla środowiska akademickiego, jeżeli od razu zaczniemy opisywać polskie sprawy. Najpierw miałem jedną kolumnę, teraz mam trzy. I teraz jest to chyba najbardziej poczytna stała rubryka.
Po roku rzeczywiście był szok?
Tak, moje artykuły wywołały duże zaskoczenie. Nikt dotąd nie pisał o nierzetelnościach naukowych przywołując nazwiska i szczegóły spraw. Sam jestem naukowcem i wiem, że każdy badacz musi sam sprawdzić materię, którą się zajmuje, nie opierając się tylko na słowach. W taki też sposób piszę swoje artykuły: osobiście sprawdzam wszystkie informacje i podaję ich źródła. Każdy więc może do nich dotrzeć, porównać i zobaczyć, czy zarzuty są prawdziwe.
Każdy tekst jest właściwie pana śledztwem?
Nic nie piszę bez własnego sprawdzenia, bez potwierdzenia prawdziwości informacji. Ale głównie informacje dostaję teraz z zewnątrz. Odpukać, do tej pory nie popełniłem żadnego większego błędu. Czasami zdarzają się literówki w nazwisku czy przekręcony jest drobny szczegół, ale błędy te nie dotyczą faktów merytorycznych.
Wszystkie pana informacje pochodzą od czytelników?
W tygodniu mam przeciętnie 2-3 informacje o nierzetelnościach naukowych otrzymywane z reguły drogą emailową. Często są to sprawy poufne z prośbą o radę. Nie wszyscy chcą, żebym od razu zajmował się daną sprawą, aczkolwiek tylko jej nagłośnienie znacznie zwiększa szansę na sprawiedliwe i rzetelne rozpatrzenie sprawy przez uczelnie. Czasami także znajduję informacje o plagiatach w lokalnych gazetach i dalej na własną rękę docieram do szczegółów sprawy i pokrzywdzonych.
To są zawsze naukowcy?
Z reguły tak. Nie zajmuję się sprawami studenckimi, bardzo rzadko sprawami prac dyplomowych. Nawet w przypadku oczywistych plagiatów prac licencjackich lub magisterskich, uczelnie nie chcą podejmować odpowiednich kroków i unieważniać dyplomów bez wyroku sądowego. Bardzo wydłuża to procedury i frustruje pokrzywdzonych. Uczelnie zwykle boją się wszystkiego i nie chcą nic robić. Głównie badam i opisuję sprawy plagiatów i innych nierzetelności popełnionych przez nauczycieli akademickich.
Czego się boją?
Proszę pomyśleć. Jakby ktoś do pana napisał, że dziennikarz z Pana redakcji popełnił plagiat.
Zdarzają się takie oskarżenia. Badam te sprawy.
Rektorzy obawiają się, że sprawa zaraz zostanie nagłośniona w lokalnej gazecie i naruszy to prestiż uczelni. Ale czy w mediach jest naprawdę inaczej? Z doświadczenia powiedziałbym, że plagiaty naukowe często są ukrywane pod dywanem uczelnianych decydentów. Ale plagiaty dziennikarskie są ukrywane trzy razy głębiej.
Jaka jest podstawowa motywacja plagiatora?
Jest wiele powodów. Często zaczyna się od tego, że dana osoba nie wykonała w terminie swojej pracy i nie miała odwagi o tym powiedzieć przełożonemu. W zamian przedstawiła ukradziony tekst. Drugim częstym powodem jest nieznajomość zasad prawidłowego cytowania i parafrazowania tekstów. Cytowanie polega na tym, że zdania, które przywołujemy są wzięte w cudzysłów, co jasno wskazuje, że kto inny jest autorem. Natomiast bardzo wiele osób sądzi, że przepisanie czyjegoś zdania czy akapitu i umieszczenie na końcu przypisu, równa się z zacytowaniem. Tymczasem według prawa autorskiego jest to już plagiat. Natomiast rzadziej się zdarza, że ktoś od początku stosuje „bandyckie metody” w nauce: pirackie plagiaty, zagrabianie tematów badawczych, kradzież danych naukowych opracowanych przez kogoś innego, wymuszenia nienależnego współautorstwa czy też fałszowanie lub fabrykacja wyników.
Prawnicy zapewne znają prawo. Mimo to sądzę, że plagiaty na wydziale prawa też się zdarzają.
Jest ich dużo. Plagiaty zdarzają się w zasadzie we wszystkich dziedzinach życia naukowego i społecznego. W tej chwili mam w swoich zbiorach 9,5 tysiąca przypadków oszustw naukowych z całego świata. Jest bardzo dużo ciekawych i różnorodnych przykładów plagiatów. Na przykład były dziekan Wydziału Prawa Uniwersytetu Gdańskiego, napisał dużą część znanej książki w ten sposób, że wybrał najzdolniejszych studentów znających dobrze angielski, którym dawał określony temat na ich pracę magisterską. Po napisaniu i obronie prac umieścił znaczne ich fragmenty jako rozdziały w jednej ze swoich książek oraz kilku publikacjach naukowych, wydrukowanych w czasopismach prawniczych. Sprawa wyszła na jaw, kiedy jedna z magistrantek zaczęła pracować w gdańskiej firmie, która wydaje różnorodne książki prawnicze i z tego względu kataloguje i opracowuje wszystkie publikacje naukowe z tej dziedziny. Opracowując nowy artykuł dziekana, absolwentka zorientowała się, że czyta obszerne fragmenty swojej pracy magisterskiej. W kilka dni później w kolejnych dwóch artykułach rozpoznała fragmenty magisterium swojej przyjaciółki, która była wtedy asesorem prokuratury rejonowej w Gdańsku. Obydwu kobietom trudno było uwierzyć, że prawie 90% ich tekstu zostało bezpośrednio przejętych. Oburzona asesor poprosiła o radę swojego przełożonego, który kazał jej złożyć zawiadomienie o przestępstwie plagiatu do prokuratury. Sprawa została opisana na łamach trójmiejskiej „Gazety Wyborczej”. Uczelnia nie wszczęła postępowania dyscyplinarnego, a ówczesny dziekan Michał Płachta, za zgodą ówczesnego rektora, Andrzeja Ceynowy, w trybie nagłym, za porozumieniem stron, odszedł z uczelni. Prokuratorem okręgowym był wtedy Janusz Kaczmarek, który chcąc wykluczyć ewentualny konflikt interesów i uwarunkowania zawodowo - towarzyskie mające miejsce w Gdańsku, przeniósł śledztwo do prokuratury w Toruniu. Ta śledztwo sprawnie ukończyła - profesorowi udowodniono plagiat. Sprawa została skierowana do sądu w Gdańsku. Po kilku latach procesu ukarano go w zawieszeniu i zapłacił grzywnę. Od kilku lat pracuje w Elblągu.
Naukowo?!
Jako profesor prawa na prywatnej uczelni.
Kto tam do Pana częściej pisze? Ofiary plagiatów, czy środowiskowi informatorzy?
Niewątpliwie piszą ludzie, którzy są uczciwi i nie mogą pogodzić się z nierzetelnościami, które wokół siebie obserwują. Piszą też osoby, które czasami chcą załatwić swoje prywatne porachunki. Piszą wreszcie ofiary, które zostały okradzione ze swojego dorobku. Trzeba podkreślić, że dla większości osób odkrycie, że ktoś ukradł ich pracę (tekst czy badania) jest prawdziwym wstrząsem. Można to porównać z doświadczeniami i psychiczną traumą jaką jest przeżycie gwałtu. Ci ludzie często ulegają depresji, nie mogą przez długie miesiące dojść do siebie, co odbija się na ich pracy zawodowej. Mają poczucie, że nic nie mogą zrobić i są bezsilni wobec plagiatorów, którzy bronią się za pomocą kłamstwa i są „chronieni” przez milczenie i brak zainteresowania środowiska. Ofiary nierzetelności naukowych w naszym kraju praktycznie nie mają żadnych praw. Nie wiedzą, co zrobić i jakie skuteczne kroki podejmować w takiej sytuacji.
Jak szukać sprawiedliwości?
Na wielu uczelniach zarówno rzecznik dyscyplinarny jaki i komisja dyscyplinarna rzadko działają w należyty sposób. Często po kilku latach procedowania ze względów formalnych lub proceduralnych sprawy są umarzane.Często również kary nakładane orzeczeniem dyscyplinarnym są symboliczne. Od wielu lat staram się pomagać ofiarom plagiatu, sugerując i doradzając, co można w danym przypadku zrobić: do kogo napisać, kogo powiadomić, jakie kroki prawne podjąć. Wiele tych przypadków kończy się wygraną, choć w tym zakresie uczelniane sądownictwo dyscyplinarne mocno niedomaga. Podobnie jest w sądach rejonowych, gdzie trafiają plagiatowe sprawy karne ścigane z oskarżenia publicznego. Najczęściej sędziowe uważają, że plagiatowanie jest problemem o małej szkodliwości społecznej i biorą za dobrą monetę wszelkie kłamliwe argumenty oskarżonych plagiatorów. To są naprawdę bardzo trudne sprawy i nie mają wsparcia społecznego.
Plagiaty występują w każdej dyscyplinie naukowej – od politologii, polonistyki, historii, filozofii przez ekonomię, chemię, matematykę, fizykę, po teologię, muzykologię i nauki wojskowe. Na jednej z uczelni w Warszawie był ostatnio rozpatrywany przypadek plagiatu w habilitacji z.nauk humanistycznych. Recenzent zarzucił plagiat, habilitacja nie przeszła, ale powołana komisja dziekańska w końcu stwierdziła, że zarzut jest bezpodstawny. Chciałbym zbadać tę sprawę, ponieważ recenzent jest wybitnym profesorem i jeżeli dostrzegł, że tam jest plagiat, to zapewne może mieć rację. Nierzetelni matematycy z kolei przepisują całe prace z lokalnych pism sprzed kilku lub kilkunastu lat i drukują jako swoje w innych lokalnych czasopismach na drugim końcu świata. Adiunkt matematyki z Egiptu przepisała pracę z rumuńskiego czasopisma uniwersyteckiego i opublikowała w uniwersyteckim czasopiśmie matematycznym w Indiach. Takich matematycznych czasopism w języku angielskim na świecie jest dobrych kilka tysięcy, stąd okradzeni najczęściej pojęcia nie mają, że ich splagiatowano. Gdy znajduję informację, że ktoś popełnił plagiat, to często rzucam okiem na jego poprzednie publikacje. Czasami znajduję dalsze plagiaty.
Plagiatorzy są seryjni?
Bywają. To się zaczyna „od rzemyczka do koniczka”. Zwykle „skuteczne” popełnienie jednego drobnego plagiatu prowokuje do dalszych, bo zapewniają one szybki sukces publikacyjny. Dwa lata temu analiza dorobku rumuńskiego docenta fizyki przez pokrzywdzonych polskich naukowców – popełnił plagiat na ich pracy - doprowadziła do odkrycia kilkunastu innych plagiatów przepisanych przez niego z prac pochodzących z innych krajów. Sprawę nawet opisano w fachowym czasopiśmie, ale bez koniecznych nazwisk i szczegółów. Ciekawym, ostatnim przykładem seryjnego plagiatu jest przypadek byłej doktorantki Instytutu Filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego, Magdaleny Otlewskiej, która w swoim doktoracie na temat Hildegardy z Bingen zeskanowała dosłownie ok. 70 % pracy swojej przyszłej recenzentki, dr hab. Małgorzaty Kowalewskiej. Oprócz tego okazało się, że kilkanaście jej prac opublikowanych w filozoficznych czasopismach recenzowanych również opiera się na bezpośrednio przepisanych tekstach - głównie prof. Kowalewskiej, ale też i kilku innych autorów. Można przypuszczać, że początkiem tego plagiatowego maratonu była jej nierzetelna praca magisterska. Obie prace – magisterska i doktorska – były nadzorowane i zostały dopuszczone do obrony przez tą samą promotorkę, prof. zw. Janinę Gajdę-Krynicką, skądinąnd poważanego profesora filozofii przedplatońskiej, dziś już na emeryturze. To jej brak znajomości nadzorowanego tematu – w obu przypadkach magisterium i doktorat dotyczyły genialnej jak na średniowiecze, niemieckiej mniszki i przeoryszy Hildegardy, doprowadził do sromotnej klęski ambitnej doktorantki.
Jeśli chodzi wyłącznie o polskie sprawy nierzetelności naukowej, to zgromadziłem około 300 różnorodnych przypadków – najstarszy pochodzi z 1947 roku. Myślę że to jest wierzchołek góry lodowej. Ludzie bardzo niechętnie ujawniają nierzetelności, bojąc się, że to zostanie uznane za donos i szkodę na rzecz ich środowiska. Zazwyczaj zgłaszają się do mnie osoby zdesperowane, które widzą niewielkie szanse na sprawiedliwe rozpatrzenie sprawy.
Księża też plagiatują?
Przypadków nierzetelności naukowych wśród kleru jest wiele. Rok temu opisałem sprawę księdza dr hab. Stanisława Tymosza z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, który splagiatował 14 prac i książkę profesorską. Rektor KULu ukarał go naganą, ale nie odwołał ze stanowiska kierownika katedry i skarbnika swojego prestiżowego Towarzystwa Naukowego. Nierzetelności te odkrył wybitny znawca historii Kościoła z UJ w Krakowie, prof. zw. Wacław Uruszczak, który recenzował jego wniosek profesorski. Plagiat doktoratu i wykładu habilitacyjnego popełnił też ksiądz Aleksander Sobczak z Poznania. Plagiatem okazał się też doktorat z historii na temat kultu Maryjnego w Świętej Lipce, księdza dr hab. Roberta Kaczorowskiego z Gdańska. Jest jeszcze kilka innych, mniej spektakularnych przykładów. Plagiatowane są doktoraty, habilitacje, pojedyńcze prace naukowe. Niestety niełatwo jest znaleźć odważnego dziekana wydziału teologii, który wyraziłby zgodę na wygłoszenie godzinnego wykładu „Nierzetelność naukowa wśród duchownych”. Prewencja nierzetelnych zachowań w hierarchicznym i zamkniętym środowisku kościelnych naukowców de facto nie istnieje. Takie przypadki szkodzą wizerunkowi Kościoła, więc mam nadzieję, że wcześniej czy później nieetyczne zachowania będą energiczniej przez hierarchów zwalczane. Przykład idzie z góry.
Politycy plagiatują?
Zdarza się. Poczynając od premiera Malezji sprzed ponad 20 lat. Cały rząd wtedy upadł, bo premier popełnił plagiat w pracy magisterskiej. Plagiatował prezydent Węgier, ministrowie obrony i nauki w Niemczech, minister nauki w Rumunii i Korei Południowej, wiceprzewodnicząca Parlamentu Europejskiego, w Polsce zaś – ówczesny poseł AWS, Andrzej Anusz.
Jeśli pana 300 spraw, to wierzchołek góry lodowej, to komu ufać? W jakie prace wierzyć?
Jeśli został splagiatowany artykuł w ekonomii, to nie ma zbyt wielkiej szkody praktycznej: nierzetelna osoba ma po prostu nierzetelny awans zawodowy. I później tylko „produkuje” podobnych sobie naukowców przyczynając się do powolnego upadku nauki. Ale jeśli to się dzieje w biomedycynie, czy w medycynie, gdzie są publikowane fałszywe prace, z fałszywymi wynikami, to jest bardzo niebezpiecznie. Był przed kilkunastu laty przypadek, gdy profesor-onkolog ogłosił, że znalazł nową, skuteczną metodę leczenia raka piersi z przerzutów przez podawanie bardzo wysokich dawek chemioterapeutyków, które zabijając komórki nowotworowe niszczą też i szpik kostny, co prowadzi do śmierci z powodu braku odporności pacjenta. Zapobiegał temu poprzez autoprzeszczep szpiku. Najpierw w USA, a następnie w innych rozwiniętych krajach zaczęto pod naciskiem zdesperowanych pacjentek posługiwać się tą metodą. Tym lekarzem był profesor Werner Bezwoda z Uniwersytetu Witwatersrand w Johannesburgu, RPA. W Stanach Zjednoczonych pacjentki sądownie zmusiły firmy ubezpieczeniowe, żeby na tą bardzo drogą, ale nie potwierdzoną przez innych badaczy terapię, wydały łącznie 4,5 mld dolarów. Jedna kuracja kosztowała ok. 250 tysięcy dolarów. Jednak leczone pacjentki i tak szybko umierały, mimo że profesor Bezwoda twierdził, że u niego przeżyła prawie każda leczona osoba. Okazało się to nieprawdą: w 2001 wyszło na jaw, że prace sfałszował – jak to powiedział - „dla sławy”, ale fakt ten odkryto dopiero po 3 latach od publikacji jego prac. Pomimo intensywnego i bardzo kosztownego leczenia umarło setki kobiet. Za stworzenie kilkumiesięcznej nadziei przeżycia, w różnych krajach wydano niepotrzebnie na ten cel wiele miliardów dolarów.
W medycynie nierzetelności naukowe mają olbrzymi koszt.
Podobnie na politechnikach. Proszę sobie wyobrazić, że oparte o nierzetelne projekty i obliczenia domy albo mosty zaczną się walić. Należy podkreślić, że jest różnica pomiędzy Polską a USA w podejściu do sprawy nierzetelności naukowych. W obydwu krajach jest naturalna tendencja, żeby ich nie nagłaśniać. Ale w USA istnieje urząd federalny (Office of Research Integrity), do którego każda instytucja naukowa musi wysłać wyniki postępowania dyscyplinarnego, dotyczącego plagiatu czy oszustwa naukowego. ORI zatwierdza wyniki i drukuje w dzienniku urzędowym oficjalny komunikat zawierający nazwisko i wszystkie szczegóły popełnionej nierzetelności naukowej. Taki negatywny komunikat de facto eliminuje później naukowca z pracy.
W Polsce nie ma takiej instytucji, sądy są nieprzygotowane, prokuratura dobra jest, jak pan mówi, jedna. A plagiat nie eliminuje z pracy tylko wysyła na prywatną uczelnię.
Często opisanie sprawy jest największą karą dla nierzetelnych naukowców. Proszę sobie wyobrazić: ktoś jest profesorem, ma 50., czy 60. lat i nagle zostaje mu udowodniona nierzetelność w habilitacji, która ulega w następstwie tego unieważnieniu i traci on możliwość pracy na uczelniach. Taki człowiek, który całe życie był wykładowcą ma niewielkie szanse na zmianę profesji. Ma raty za dom i samochód, dzieci studiują. Co może ze sobą zrobić? To są duże koszty dla tych ludzi, którzy bronią się za wszelką cenę stąd te przypadki są tak trudne. Mam teraz całą serię takich przykładów, że profesor przejął od swojego magistranta kilkanaście stron i umieścił je w skrypcie. Czasami opisuję takie przypadki, czasami z braku miejsca zostawiam sprawę w swoim domowym archiwum. Drążę za to w tzw. przypadkach „bandyckich nierzetelności”. Na przykład obiecujący toruński profesor uczelniany, który jest zastępcą redaktora naczelnego czasopisma literaturoznawczego dostaje maszynopis do publikacji od doktorantki. W tym maszynopisie jest rozdział jej doktoratu, który jeszcze nie został obroniony. Czasopismo nie ma funduszy, w związku z tym planowany numer nie wychodzi. I wtedy ten profesor jedzie na konferencję naukową i wygłasza referat na podstawie przesłanej pracy. Potem daje go organizatorom do wydrukowania, na tej samej dyskietce, którą dostał od doktorantki. Po trzech latach jej brat – także profesor literaturoznawstwa – bierze nowo wydaną książkę, przegląda i widzi że rozdział pochodzi z pracy siostry. Doktorantka, która w międzyczasie obroniła pracę i zaczyna pracę jako adiunkt na dużym i znanym uniwersytecie, zawiadamia dziekana wydziału, gdzie pracuje plagiator. A tamten profesor się broni, robi aluzje, że „dobrze i od dawna” znał doktorantkę, kłamie, że „intensywnie pomagał w pisaniu pracy doktorskiej”, wreszcie fabrykuje notatki, które miał jej rzekomo przesyłać. Takie rzeczy trudno udowodnić. W tym przypadku uczelnia – UMK – zachowała się wzorowo: szybko wszczęto postępowanie dyscyplinarne, zawiadomiono prokuraturę. Co więcej rektor dał fundusze, za które w specjalistycznym laboratorium komputerowym na prośbę rzecznika dyscyplinarnego stwierdzono po analizie twardych dysków, że doktorantka nie utrzymywała kontaktów mailowych z profesorem, które on sugerował. Ona z kolei miała dodatkowy pisemny dowód, że w ogóle go nie znała przed nadesłaniem maszynopisu. Ostatecznie w sądzie profesor przyznał się do winy. Uczelnia ukarała go 8-letnim zakazem wykonywania zawodu. Teraz jest na rencie.
Wie pan może dlaczego to zrobił?
Podejrzewam, że tracił wzrok, niedowidział, co utrudniało prace na źródłach – starych książkach ze średniowiecza. On nadal chciał być aktywny naukowo. I „diabeł go podkusił”... Szkoda jednak, że szedł „w zaparte” i długo nie przyznawał się do winy.
Próbują pana oszukiwać?
Dostałem pod koniec 2011 roku list. Kobieta pisała, że jest wdową po krakowskim profesorze uczelnianym, któremu udowodniono wcześniej plagiat. W liście napisała: Panie doktorze, mój Mąż niedawno zmarł, a jest zwyczaj, że o zmarłych mówimy dobrze albo wcale, więc bardzo proszę o skasowanie z internetu artykułu o plagiacie mojego męża. Dołączyła nekrolog wycięty z gazety. Tak się akurat złożyło, że dwa tygodnie później rozmawiałem ze znajomą profesor z Krakowa i poruszyłem temat śmierci profesora. A ona mówi: Jak to, wczoraj widziałam go, jak spacerował na Rynku! Wziąłem wtedy nekrolog otrzymany od rzekomej wdowy i przyjrzałem się uważnie tekstowi na drugiej stronie. Była tam informacja, że „wczoraj Matka Teresa trafiła do szpitala”. A trzeba wiedzieć, iż Matka Teresa zmarła w roku 1998. Podejrzewam, że plagiator i jego żona znaleźli stary nekrolog, zawierający akurat takie samo imię i nazwisko i chcieli mnie oraz redakcję oszukać.
Ofiary dostają odszkodowanie?
Wspomniana wyżej doktorantka dostała od sądu 30 tysięcy złotych tytułem zadośćuczynienia. Sąd toruński był surowy, ale sprawa trwała 2 lata. I ona miała te dwa lata zmarnowane. Była w takim stresie, że nie mogła normalnie pracować naukowo. Ale inna okradziona, magistrantka której 42-strony pracy magisterskiej posłużyły jej promotorce na rozdział w książce profesorskiej, dostała od sądu poznańskiego zadośćuczynienie w wysokości 3 tysięcy złotych, co nawet nie pokryło honorarium adwokackiego. Stres pozostały z tej sprawy wraca do niej mimo upływu trzech lat od odkrycia plagiatu. Plagiatorka obecnie pracuje na innej uczelni w pobliskim mieście jak gdyby nigdy nic.
Może dzięki odszkodowaniu udałoby się większość takich spraw załatwiać polubownie.
Opisałem sprawę magistranta filozofii z Wrocławia, który w 2006 r. część swojej pracy magisterskiej opublikował w Internecie. Parę lat później kupił książkę i znalazł w niej swój rozdział. Autorem książki był adiunkt z Krakowa. Magister napisał do niego, że nie ujawni sprawy w zamian za 25 tysięcy złotych. Adiunkt wtedy skontaktował się Uniwersytetem Wrocławskim i załączył kserokopię swojego artykułu sprzed 11 lat. Poinformował Instytut Filozofii, że to jest jego artykuł, który to magister splagiatował pisząc pracę magisterską. Powołano komisję i sprawdzono sprawę. Magisterium powstało wiele lat po tym artykule, w związku z tym uznano, że magister rzeczywiście splagiatował. Ale go o niczym nie powiadomiono i dyplomu też mu nie odebrali...
Jednak na podstawie opinii wrocławskiej komisji adiunkt uzyskał umorzenie wyjaśniającego postępowania dyscyplinarnego, które w krakowskim Uniwersytecie Pedagogicznym „sprowokował” magister swoim listem do rektora, oskarżającym o plagiat.
Koniec historii?
Rozżalony magister napisał do mnie, że nie popełnił plagiatu. Prosił, żebym pomógł mu to udowodnić, dlatego zacząłem sięgać do źródeł. Zacząłem szukać czasopisma, w którym jakoby ukazał się artykuł adiunkta rzekomo splagiatowany przez magistranta. Napisałem też do biblioteki w Cieszynie, z której otrzymałem informację, że nie ma wskazanego numeru takiego czasopisma, ponieważ przestało się ono ukazywać. Wtedy zorientowałem się, że adiunkt przygotował na komputerze fałszywy artykuł, upodabniając go do odbitki i podrobił czasopismo. Magistrant znalazł też dowód, bowiem plagiator w swoim artykule powoływał się w przypisach na książki, które wyszły trzy lata później! Nie mógł zatem z nich korzystać. Kiedy ujawniono te ważne szczegóły, magister oskarżył adiunkta o plagiat w piśmie do prokuratury, która z urzędu zajęła się sprawą. Powołany biegły potwierdził prawdziwość dowodów i fakt plagiatu.Obecnie sprawa jest w podwrocławskim sądzie i oczekuje na rozpoczęcie procesu.
Pan jest jak detektyw.
Inna taka sprawa: adiunkt z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego wziął od znajomego doktora z IPNu jego pracę i część wydrukował jako własną, w postaci wstępu. Pokrzywdzony napisał w regionalnym czasopiśmie o plagiacie, ja z kolei zawiadomiłem rektora, żeby wszczął wyjaśniające postępowanie dyscyplinarne. Wtedy plagiator pozwał pokrzywdzonego do sądu oskarżając o naruszenie dóbr osobistych, bo plagiatu nikt mu nie udowodnił. Wtedy postępowanie na uczelni zawieszono. Sprawa miała miejsce trzy lata temu. W ciągu tych kilku lat sąd rejonowy w Olsztynie dwa razy stwierdził, że było to naruszenie dóbr osobistych plagiatora, bowiem plagiat nie został potwierdzony wyrokiem sądowym! Jest to absurdalne stwierdzenie, ponieważ plagiat jest ewidentny i istnieje bez względu na stwierdzenie sądu! Całe szczęście, że za każdym razem sąd okręgowy uchylał wyrok zwracając sprawę do ponownego rozpatrzenia. Dopiero ostatnio zapadł prawidłowy wyrok. Pozwoli to wznowić postępowanie dyscyplinarne na uczelni. Ostatnio – także olsztyńska prokuratura z urzędu skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko adiunktowi-plagiatorowi i zapewne niedługo zapadnie drugi wyrok. Ale ile to wcześniej „zjadło nerwów” pokrzywdzonemu i na jakie naraziło go koszty adwokackie to tylko on wie dokładnie!
Trzeba być zdeterminowanym, żeby walczyć o swoje.
Stosunki na uczelniach są bardzo zawikłane. Czasami trudno o rzetelne załatwianie spraw, czy rzetelne recenzje i opinie. Ludzie pracują ze sobą latami, co często warunkuje różne nierzetelne układy personalno – naukowe. Mam przykłady absolutnie nieprawdziwych stwierdzeń, pod którymi podpisały się świadomie uznane autorytety naukowe. Dodatkowo, bardzo zdolnych pracowników i badaczy jest niewielu. Większość naukowców jest przeciętna i stara się wspólnie bronić swoich interesów. Dlatego w walce z nierzetelnością nawet profesorowie o znacznym prestiżu są wobec takich postaw bezsilni. Środowisko milczy. Dlatego działania i pomoc mediów w nagłasnianiu takich przypadków są tutaj kluczowe.