Ledwo co przekraczam próg słoniarni w warszawskim Zoo, a w powietrzu czuję smród odchodów. Nawet nie zdaję sobie sprawę z tego, że ten zapach będzie towarzyszył mi przez cały dzień. „To gówniana robota” wita mnie opiekun słoni pan Adam. Jeszcze nie zdaję sobie sprawy z tego, jak bardzo.
Dzień zaczynamy od obchodu. Wrzucamy do wiadra paszę i przechodzimy od boksu do boksu. Słonie podchodzą do wejścia i się witają wystawiając swoje trąby. – To żarłoki, mogłyby jeść bez końca – tłumaczy pan Adam, podając im do trąby trochę pokarmu. Wsysają jak odkurzacz. Następnie ich opiekun ogląda słoniowe nogi - sprawdza, czy nic im nie dolega.
– Stale monitorujemy stan słoni. Mamy specjalne ekrany, które nam pokazują co się z nimi dzieje. Tak więc jeśli dany słoń zachoruje, lub powiedzmy wyjdzie z boksu ranny, to obejrzymy zapisy wideo. Dzięki nim dowiemy, się co działo się, kiedy nas nie było – wyjaśnia pan Adam.
Opiekunowie mają ograniczony kontakt ze słoniami. Wszystkie badania robią przez kraty. To ze względów bezpieczeństwa. A wypadki się zdarzają. Słonica Erna w poprzednim Zoo zabiła swojego opiekuna. Przewrócił się w boksie, a ona przypadkiem na niego nadepnęła. W Warszawie coś takiego się nie wydarzy, nie pozwolą zabezpieczenia.
– Gruby (tak na Leona mówi jego opiekun) po przyjeździe z Izraela był tak wyczerpany, że padł ze zmęczenia. Myśleliśmy, że umarł. Nie dawał żadnych oznak życia. W sumie dziesięć osób wybrało się do jego boksu i stało nad nim. Podszedł weterynarz i by sprawdzić, czy żyje, wbił mu palec w oko. Jak Gruby się zerwał wystraszony, to wszyscy w strachu, jak szczury jeden po drugim wybiegli z boksu. Ze słoniami nie ma żartów, bo nawet nieświadomie mogą być niebezpieczne – mówi pan Adam.
Zanim słonie wypuścimy na dwór, musimy oczyścić wybieg. Objechać cały teren. Odchody są tak ogromne, że do zbierania ich używa się łopat do odgarniania śniegu. – Wie pan, że stoimy na gruzowisku Warszawy – zaczyna pan Adam. – Tu jest sporo gruzu, który słonie wygrzebują. Kawałki cegieł, czy porcelany. Używają ich jako pociski, którymi rzucają w ludzi. W taki sposób te żarłoki domagają się jedzenia. Zwiedzający rozpieścili je, rzucając im pokarm, więc słonie myślą, że ludzie mają obowiązek coś im dać – mówi pan Adam.
Wiadomo, że dokarmianie zwierząt jest zmorą każdego opiekuna w ogrodzie zoologicznym. Zwłaszcza, że ludziom brakuje wyobraźni co do tego, co zwierzęta mogą jeść. Na przykład słonie mają bardzo wrażliwy układ trawienny i dosyć często mają bóle brzucha. Tymczasem ludzie wrzucają dosłownie wszystko. Włącznie z kiełbasami.
Mija pół godziny i przyczepa meleksu jest już pełna. Ładunek trzeba będzie odwieźć na specjalny skup. – Odchody zwierząt roślinożernych zabierają rolnicy. Będą nawozili nimi pola. A to co wychodzi z drapieżników, idzie bezpośrednio do oczyszczalni ścieków, bo nie ma dobrego wpływu na plony – tłumaczy mi jeden z pracowników ogrodu zoologicznego.
Wracamy do słoniarni, rozkładamy po wybiegu jedzenie. Dojeżdża transport świeżo skoszonej trawy z nadwiślańskich łąk. – To zdecydowanie smaczniejsze, niż siano. Dlatego przez pół roku, kiedy trawy są, to je jedzą. Zimą mogą marudzić, że nie mają tak świeżego jedzenia. Poza tym to wszystkie zwierzęta dostają jedzenie prosto z kuchni Zoo. Mają tam naprawdę dobre jedzenie – opowiada Piotr, drugi z opiekunów.
Pora wypuścić słonie z boksów na wybieg. Najpierw wychodzi Leon. Po nim boksy opuszczają Fredzia (Fryderyka), która idzie tyłem przed Erną. – Jest niżej w hierarchii, więc musi tak chodzić. To oznaka szacunku dla przywódczyni stada – wyjaśniają opiekunowie. Ostatnia wychodzi Buba.
Co do Fredzi, to jej patronem jest port lotniczy im. Fryderyka Chopina, a jej matką chrzestną jest Otylia Jędrzejczak. – Tyle, że jak każda chrzestna, nasza mistrzyni o niej zapomniała. Nie wpadała na urodziny, nie składała odwiedzin. A to naprawdę inteligentna słonica. Choć musi chodzić wokół Erny z pupą z przodu, to jednak czasami robi ją w konia. Raz skradła się do niej i tylną nogą zagarnęła arbuza. Erna nawet nie zauważyła, że ona to zrobiła – śmieje się pan Adam.
Słonie są żarłoczne. Ledwo co wychodzą na wybieg, to rzucają się na jedzenie. Leon próbuje wziąć na zapas trzy arbuzy, jednak dwa mu ciągle wypadają. Tymczasem my możemy bezpiecznie wejść do boksów. Wszystkie są po brzegi wypełnione odchodami. Pracownicy Zoo na szczęście mają do pomocy praktykantów i wolontariuszy. Jednak jest niewdzięczna robota. Najpierw trzeba wszystko zebrać, a następnie umyć podłogi.
– Akurat ta grupa pomocników jest ok, ale w przeszłości różnie się zdarzało – zaczyna pan Adam. – Ci wiedzą, co mają robić. Sami szukają dla siebie zadań. Jednak miałem takich, którzy przyszli na praktyki, ale bardziej im zależało na pieczątce. Całymi dniami siedzieli w kanciapie i plotkowali. Zero pożytku. A tu naprawdę jest dużo pracy. Na szczęście pomagają nam także wolontariusze – wyjaśnia.
Co ciekawe, Warszawskie Zoo w tym momencie nie narzeka na brak pomocników. Pracownicy opowiadali, że od jakiegoś czasu dyrektor nawet musi robić castingi, bo jest tak dużo chętnych. A jeszcze dziesięć lat temu te wszystkie prace musieli wykonywać więźniowie, gdyż brakowało rąk do pracy. A jak więźniów nie było, to sam dyrektor musiał zakasać rękawy i pomagać w czyszczeniu wybiegów.
Choć słonie bywają niebezpieczne, to nie brakuje chojraków gotowych na spotkanie z nimi twarzą w twarz. Raz opiekunowie zauważyli dwóch nastolatków chodzących po murze wokół wybiegu. Na szczęście ochrona ich przepłoszyła. Innym razem jakiś mężczyzna wskoczył do fosy w słoniarni. – Twierdził, że wypadły mu klucze. Jednak od balustrady do fosy jest jakieś dwa metry, więc wiadomo, że sam je wrzucił. Na szczęście słonie go nie zauważyły i wyciągnęliśmy go na czas – opowiada pan Adam.
Na moment idziemy odwiedzić nosorożca Kubusia. Jest on ulubieńcem pracowników Zoo. Jakiś czas temu został ojcem. – Nosorożce mają bardzo brutalne gody. Potrafią się cały dzień tłuc. Jak ktoś nie rozumie, to myśli, że one chcą się pozabijać. Jednak miłość bywa brutalna i jeśli ich nie rozdzielisz, to będziesz miał młode. My mamy, bo się nie baliśmy, jednak są niektórzy opiekunowie te nosorożce zaczynają rozdzielać i wtedy nie mają małych – tłumaczy pan Adam.
Koniec przerwy i wracamy do słoni. Pora na trening medyczny. Polega on na tym, że słonie pokazują odpowiednio trąby, kły, jamę ustną, uszy. – Robią to za nagrodę. Pokażą coś do zbadania, to dostaną jedzenie – mówi pan Adam.
W czasie kiedy główny opiekun bada po kolei każdego słonia, reszta — również ja — odwraca uwagę od słoni. Robi się to za pomocą jedzenia. To wręcz niesamowite, jak wsysają pokarm do trąby. Niczym odkurzacz. Mam też okazję dotknąć skóry tych zwierząt. Jest tak szorstka, że można byłoby jej używać zamiast papieru ściernego. Raczej nie polecam do przytulania.
Zbliża się koniec dnia. Pytam się opiekunów, czy nie nudzi ich ta praca. – Czasami nudzi, a czasami nie. Czasami praca jest monotonna, ale bywa także i przyjemna. Choć trzeba przyznać, że mimo wszystko jest to "gówniana robota", bo codziennie trzeba po tych słoniach sprzątać – mówi Pan Adam.
Sam to zresztą czuję. Wychodząc na świeże powietrze, wciąż czuję na sobie słoniarnię. W drodze do domu zauważam, że ludzie się ode mnie odsuwają. Czuję się niezręcznie. Jednak taka jest cena spędzenia dniu ze słoniami.