Dorota Kania swoim wywiadem rozpętała małą wojnę na prawicy.
Dorota Kania swoim wywiadem rozpętała małą wojnę na prawicy. Fot. Filip Klimaszewski, Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta

Prawica pełna jest podziałów, nie są one ideologiczne, ale przebiegają na stopie towarzyskiej i finansowej. Mocno unaocznił je wywiad Roberta Mazurka z Dorotą Kanią. Jego dużą część poświęcono na dywagacje, kto z prawicy także mógłby zostać nazwany "resortowym dzieckiem". Oddajemy głos wywołanym do tablicy dziennikarzom.

REKLAMA
Prawica potrafi zepsuć nawet tak duży propagandowy (i finansowy) sukces, jak "Resortowe dzieci", oparty na spekulacjach i pomówieniach opis świata mediów. Kolejni związani z tygodnikiem "w Sieci" autorzy krytykują Dorotę Kanię za gorzkie słowa, jakie rzuciła pod adresem Piotra Zaremby podczas wywiadu z Robertem Mazurkiem.
Michał Karnowski
publicysta

Jaki diabeł podszepnął jej wywołanie kolejnego konfliktu na prawicy? Kto zaraził ją pychą jaką zaprezentowała? Doroto, weź proszę zimny prysznic, nie niszcz już uznania jakie zdobyłaś za "Resortowe dzieci" i po prostu przeproś Piotra Zarembę CZYTAJ WIĘCEJ


Z kolei serwis Niezależna.pl, związany z "Gazetą Polską", gdzie Kania publikuje, nazywa Mazurka "papugą Lisa i Olejnik", co w prawicowych kręgach bynajmniej nie jest komplementem. Przytacza też wypowiedzi dr Krzysztofa Łazarskiego, który zna ze studiów Jerzego Targalskiego, współautora "Resortowych dzieci". Mazurek wyciągnął mu przeszłość w PZPR.
Ale w rozmowie opublikowanej w "Rzeczpospolitej" pojawia się cała plejada prawicowych publicystów i dziennikarzy, którzy wg Mazurka mogliby trafić do książki. Padają takie nazwiska jak Bronisław Wildstein, były prezes TVP, dzisiaj naczelny Telewizji Republika, Piotr Gabryel, wicenaczelny "Do Rzeczy" czy Marcin Wolski, publicysta "Gazety Polskiej". Co na to sami zainteresowani?
– Co z tego, że byłem w PZPR? Kuroń i Geremek też byli – broni się w rozmowie z naTemat Marcin Wolski, dyrektor TVP1 za czasów PiS-u. – Mazurek robi błąd, bo Kania wybierała bohaterów książki nie ze względu na to, czy oni lub ich rodzice byli w PZPR albo w służbach, ale czy uczynili z tego kapitał po zmianie ustrojowej, czy wykorzystywali to do robienia kariery – tłumaczy publicysta.
Dodaje, że sam nigdy nie czerpał korzyści z działalności w PZPR, do której należał w latach 1975-1981. – To była autoprzeszkoda w robieniu kariery, bo przez 10, a nawet 15 lat po ustanowieniu wolnej Polski nie aspirowałem do żadnych stanowisk. Uważałem, że są ludzie godniejsi, z czystszą przeszłością – relacjonuje Wolski.
Przypomina też, że szefem Podstawowej Organizacji Partyjnej w III Programie Polskiego Radia został w 1980 roku. – W trakcie rewolucji "Solidarności" koledzy wybrali mnie na I sekretarza, ale gdy tylko była taka możliwość, zrezygnowałem. Robiłem dla Polski tyle dobrego, ile mogłem. Zapłaciłem za to ośmioma latami bezrobocia – dodaje.
– Jestem przyzwyczajony, że w każdym wywiadzie dotyka się tego małego epizodu, chociaż w moim życiu jest milion innych. Widocznie tak już musi być – mówi Marcin Wolski. – Są protokoły mojego wyrzucenia z partii i zarzuty, które mi stawiano dzisiaj mogłyby być powodem do chwały. Z kolei w IPN mam status pokrzywdzonego i czystą kartotekę – zaznacza felietonista "Gazety Polskiej".
Jako jeden z niewielu ludzi prawicy w "Resortowych dzieciach" pojawia się Marek Król, były sekretarz KC PZPR, dzisiaj felietonista "Gazety Polskiej". – Nie mam żalu do autorów, to moja przeszłość i się jej nie wyprę – mówi w rozmowie z naTemat. – Przekręcono kilka nieistotnych faktów, ale nie jestem małostkowy. Zagranicą to normalne, że przedstawia się wszystkie aspekty życia osoby publicznej – dodaje.
Nie zgadza się z tezami postawionymi w wywiadzie przez Mazurka.
– Tytuł książki i określenie "resortowe dzieci" to nieco uproszczenie, lepsze byłoby pojęcie "agentura wpływu". Ale kiedyś, szczególnie w telewizji mówiło się o tym, że ktoś "przyszedł z resortu" albo jest "resortowym dzieckiem", podejrzewam więc, że stąd nazwa książki. Ale gdyby pojawili się tam tacy ludzie jak Gabryel czy Wildstein to byłoby pomieszanie pojęć, bo celem agentury wpływu jest niszczenie polskości, a ich z takich zachowań nie znam – przekonuje Marek Król.
Nie wyjaśnia, czy jego obecność w dziele Kani, Targalskiego i Marosza oznacza, że autorzy uznali jego działalność za szkodliwą dla Polski. – Agentów wpływu jest 2-3 w jednej redakcji, reszta to rezonatory. Tak jak na Czerskiej, gdzie nikt nie podniesie ręki na Adama Michnika – wyjaśnia były właściciel "Wprost".