Na blog Nasi Goreng, tak jak na wiele innych dobrych rzeczy, trafiłam przypadkiem. Spodobał mi się szczególnie dlatego, że posty pisane są lekkim piórem i wynika z nich, że prowadzący go ludzie mają poczucie humoru i genialny dystans, bez którego niektóre podróżnicze porażki, mogłyby skutecznie ostudzić zapał podróżowania i poznawania świata. Postanowiłam zadać im kilka pytań. Dziś skupiliśmy się na Wietnamie, ale mam nadzieję, że przed nami jeszcze wiele rozmów.
Podróżujecie przez Azję już od 4 miesięcy. Jakie kraje udało Wam się zobaczyć?
Zaczęliśmy od Wietnamu, a w zasadzie od jego południowej i centralnej części. Stamtąd przejechaliśmy do Laosu, następne były Kambodża i Tajlandia, a przygodę z Azją Południowo-Wschodnią zakończyliśmy (na razie) w Myanmarze (Birmie). Potem był indyjski Kaszmir, a obecnie od kilku tygodni jesteśmy w Nepalu. W kolejce czeka już Iran.
Co najbardziej oczarowało Was w Wietnamie?
Mówi się, że wietnamska kuchnia jest jedną z najlepszych kuchni na świecie. Z reguły z dystansem podchodzimy do takich zapowiedzi, ale tym razem okazały się one zdecydowanie prawdziwe. Wszystko jest świeże i robione na twoich oczach. Wietnamskie smaki zdecydowanie podbiły nasze podniebienia. Rozsmakowaliśmy się w sajgonkach, rozmaitych nuddlach, no i oczywiście w zupie pho.
Pierwsze podejście do zupy pho nie było takie łatwe. Amatorzy swojskiej pomidorówki albo flaczków na początku mogą nie wiedzieć, co z nią zrobić, gdy dostaną michę zupy, pałeczki, dziwną łyżkę, talerz zieleniny i limonek. My oczywiście nie wiedzieliśmy, więc najpierw zjedliśmy po naszemu, czyli pałeczki odstawiliśmy, zielone też, limonkę wcisnęliśmy do mineralki, wzięliśmy łychę i… wyszliśmy ochlapani i z przekonaniem, że zupa pho jest jakaś nieszczególna.
Daliśmy jej jeszcze jedną szansę po tym, jak podpatrzyliśmy Wietnamczyków przy jedzeniu. Otóż do zupy należy wrzucić zieleninę, wycisnąć sok z limonek, łychę wziąć do lewej ręki i używać jej jedynie do siorbania „zupnej wody”, a pałeczkami w prawej ręce jemy kluchy, warzywa i mięso z zupy. Wrażliwi mogą pominąć ugotowaną słoninę i podroby – o ile się w porę zorientują.
Co w tym kraju sprawia, że jest on wyjątkowy?
Wyjątkowe jest pierwsze wrażenie, które… nie jest za dobre, o czym przekonaliśmy się sami i co potwierdzali także inni spotkani podróżnicy. Ale Wietnam zdecydowanie zyskuje przy bliższym poznaniu.
Wybrzeże jest raczej nieciekawe, brudne i monotonne (szczególnie to wschodnie), ale Wietnam ma przecież także piękne wyspy, np. archipelag Con Dao, na który dość trudno się dostać, albo bardziej dostępną Que Phuoc. Bardzo podobały nam się też pełne zieleni wietnamskie miasta i malownicze góry.
Pogoda… może być jak w listopadzie w Polsce. Wietnam jest krajem południkowym i rozciąga się w kilku strefach klimatycznych. Gdy w położonym na południu Ho Chi Minh City jest palące słońce i temperatura przekracza 30st, w Hanoi może być 12st i siąpić nieprzyjemny deszcz – a więc warunki, których nie każdy spodziewa się w Azji Południowo-Wschodniej. Trzeba więc wiedzieć, gdzie i kiedy pojechać.
Wietnam kojarzy się z wojną, ale poza tym trudnym okresem ma piękną i bogatą historię, której w zasadzie można „dotknąć” spacerując po zakazanym mieście w Hue albo po starej części Hoi An. Wietnam jest też jednym z ostatnich „socjalistycznych” krajów na świecie, na każdym rogu widać powiewające czerwone sztandary z sierpem i młotem, i propagandowe plakaty zapewniające mieszkańców, jak dobrze się im żyje. Z drugiej strony, większe miasta tętnią kapitalizmem, a prywatny biznes kręci się dosłownie na każdym kroku.
Gdzie zjedliście najdziwniejszy posiłek? I gdzie jak dotąd najlepszy?
Najdziwniejsze dania otrzymywaliśmy zazwyczaj wtedy, gdy kompletnie nie wiedzieliśmy, co zamawiamy. W jednym z mniej turystycznych miasteczek weszliśmy do najbardziej zapełnionej miejscowymi restauracji. Ponieważ menu było tylko po wietnamsku, a językowo my i obsługa okazaliśmy się zupełnie niekompatybilni, wybraliśmy potrawy z karty na chybił-trafił. Wtedy zdecydowanie chybił, bo dostaliśmy smażone ryby, niestety z ikrą w środku i z nieusuniętymi wnętrznościami.
Jednak zdecydowana większość potraw w Wietnamie, to były strzały w dziesiątkę. Najmilej wspominamy chyba własnoręcznie zwijane sajgonki. Wygląda to tak, że na chodniku siedzi „pani restauratorka”, a wokół ma pełno smakowitych składników, które roznosi kucającym albo siedzącym wokół niej gościom, którzy sami przygotowują swoje dane.
Najpierw bierzemy papier ryżowy, potem kiszony imbir, w taki „naleśnik” wkładamy zieleninę, surowy ogórek, grillowanego kurczaka (albo jakiekolwiek inne mięso), zwijamy (jeśli ktoś nie umie, to można też po prostu złożyć) i koniecznie maczamy w sosach – albo słodkim chili albo w sosie ze smażonych orzeszków ziemnych.
Czym różnią się ludzie, których spotykacie na swojej drodze od tych, których znacie z Polski?
Wietnamczycy często naciągają turystów, są zdystansowani i niezbyt sympatyczni. Ale taka obserwacja jest powierzchowna, bo spotykaliśmy też mnóstwo ludzi, którzy pomagali nam wybierać najlepsze jedzenie lub odnaleźć się na dworcach autobusowych, przysiadali się do nas i pokazywali najciekawsze zakątki odwiedzanych miast lub opowiadali z dumą o swojej kulturze. Zrozumieliśmy, że podróżując po Wietnamie nie można poddać się pierwszemu wrażeniu, bo dopiero gdy staraliśmy się napotkanych Wietnamczyków lepiej poznać, okazywało się, że są naprawdę serdeczni i otwarci.
Najdziwniejsze zwyczaje, jakich udało Wam się jak dotąd doświadczyć?
Może nie jest to takie dziwne, ale naprawdę duże wrażenie zrobiła na nas kultura jedzenia na zewnątrz. W porach posiłków chodniki, a czasem nawet fragmenty jezdni, zamieniają się w jadalnie, z malutkimi plastikowymi stolikami i jeszcze mniejszymi stołeczkami zgromadzonymi wokół straganów z jedzeniem.
Każdy stragan oferuje zazwyczaj tylko jedną potrawę, ale zazwyczaj opanowaną do perfekcji. Dodatkową zaletą jadania przy ulicznych straganach jest możliwość nawiązania bliższych relacji z Wietnamczykami i odbycia ciekawych rozmów (często każdy w swoim języku…)
Ciekawym wietnamskim wynalazkiem (no może nie tylko wietnamskim, ale pierwszy raz spotkaliśmy się z nimi w Wietnamie) są „głośne kierunkowskazy”, które są bezpośrednią odpowiedzią na to, że skutery jeżdżą jak chcą, a i kierowcy samochodów do przepisów drogowych podchodzą bardziej jak do nieśmiałych wskazówek ustawodawcy, niż do obowiązującego kodeksu drogowego.
Chodzi o to, że samochody automatycznie trąbią w rytm mrugania kierunkowskazu, zatem jeśli chcemy na skrzyżowaniu skręcić w lewo – nic trudnego. Zaczynamy mrugać i w związku z tym także trąbić w lewo, wszyscy dookoła wiedzą, że coś się będzie działo, zaczynamy wymuszać pierwszeństwo cały czas rytmicznie trąbiąc, mrowie skuterów zgrabnie nas objeżdża z dowolnej strony, mniejsze samochody ustępują miejsca, większym my ustępujemy i życie na drodze trwa w najlepsze.
Gdzie odpocząć od przygód i gwaru miasta? Gdzie spędzić leniwe popołudnie w hamaku?
Od gwaru miast w Wietnamie wcale nie trzeba odpoczywać poza miastami. Są zaskakująco przyjazne i czyste, dużo w nich zieleni i świetnie utrzymanych parków. Natomiast gdy chcemy poznać zupełnie inny Wietnam niż ten w Ho Chi Minh czy Hanoi wystarczy z dowolnej drogi zjechać, najlepiej rowerem, parę kilometrów w bok i odwiedzić wietnamską wieś. Jest biednie, ale bardzo spokojnie, wokół pełno pól ryżowych i innych upraw. Ludzie są mniej przyzwyczajeni do turystów, w związku z tym początkowo traktują obcych z większym dystansem. Ale wystarczy uśmiech, kilka słów po wietnamsku, a atmosfera robi się dużo bardziej przyjazna.
Ósmy cud świata w Wietnamie to podobno zatoka Ha Long. Udało Wam się ją zobaczyć?
Do zatoki Ha Long nie dojechaliśmy, bo było za zimno i padało. Zresztą staramy się podchodzić z dużym dystansem do ósmych (i wszystkich kolejnych) cudów świata – zazwyczaj takie miano powoduje, że dane miejsce jest pełne turystów i dużo traci z autentyczności.
Dużo większą frajdę sprawia nam odkrywanie mniej znanych „perełek turystycznych” i ciekawostek. Na przykład w mieście Vung Tau zaskoczyły nas: ponad trzydziestometrowa, stojąca na wzgórzu statua Chrystusa i ogromna kolorowa tęcza nad ulicą. Ani jedno, ani drugie nikomu nie przeszkadza, mało tego, wspólnie aspirują do miana symboli miasta. Ale gdybyśmy mieli wskazać miejsce, które polecają przewodniki, a i nam się bardzo spodobało, to byłoby to chyba miasto Hoi An z przepiękną kolorową starówką i ciągnącymi się kilometrami kanałami.
Najpiękniejszy wschód lub zachód słońca jaki udało Wam się zobaczyć podczas podróży?
Najpiękniejszy zachód słońca widzieliśmy w klasztorze buddyjskim, górującym nad odciętą od świata birmańską wioską zamieszkaną przez mniejszość etniczną Szanów. Tamtejsi mieszkańcy nie mają prądu, a zachodnich turystów widzieli po raz trzeci w życiu. Patrzyliśmy, jak kończą dzień, potem jedliśmy z nimi prostą kolację przygotowaną na palenisku i czuliśmy, że niestety coraz mniej jest już takich miejsc, także w Birmie…
Najpiękniejszy wschód słońca był w nepalskich Himalajach. U podnóża góry Mardi Himal, po kilku dniach trekkingu oglądaliśmy majestatyczne ośnieżone szczyty Annapurny i Machapuchhare, które oświetlane promieniami wschodzącego słońca zmieniały swoją barwę od szaro-niebieskiej (jeszcze w nocy) przez pomarańczową, żółtą i wreszcie jaskrawo-białą. Zgodnie stwierdziliśmy, że był to jeden z najpiękniejszych widoków, jaki do tej pory oglądaliśmy. W Himalaje zdecydowanie chcielibyśmy jeszcze wrócić.
Piotr Mikulski i Paweł Młyński, podróżują razem i prowadzą "coś na kształt bloga z podróży" Nasi goreng, pojawią się w naTemat także jutro z praktycznymi wskazówkami dla planujących daleką podróż.
Na ich blogu przeczytamy: „O tym jak uciec Rosjanom w Wietnamie, a agencjom (także towarzyskim) w Laosie, o tym jak zwiedzać Angkor Wat w Kambodży, jak zgubić i odnaleźć plecak w Tajlandii, o szukaniu perełek w Myanmarze, o tym kiedy nie jechać do Kaszmiru, o jedzeniu, o jedzeniu i o jedzeniu oraz o dojrzewaniu w podróży po Azji i mamy nadzieję, że jeszcze dalej"