Norma, której nie da się wyrobić. Ciężarna kobiety pracujące do ostatnich dni przed porodem. Wypadki, po których pracowników zmusza się, by wzięli winę na siebie. Kontrole osobiste, podczas których trzeba pokazać nawet majtki. Premie za donoszenie na kolegów. To codzienność tysięcy Polaków, którzy pracują w magazynie firmy Sports Direct w Shirebrook na północy Anglii. – Ten magazyn to obóz przetrwania, który niszczy zdrowie i psychikę – mówi w rozmowie z naTemat Anna, była pracownica firmy.
Jak długo pracowałaś w magazynie Sports Direct w Shirebrook? Co tam robiłaś?
Pracowałam tam przez rok: od stycznia 2012 roku do lutego 2013 roku. Tak jak większość Polaków trafiłam do firmy przez agencję. Rekrutacja wyglądała tak, że dali mi do wypełnienia banalny test na znajomość języka angielskiego, którego nie dało się oblać, bo wszystko podpowiadała polska pracownica. Każdy może się tam więc dostać, niezależnie od tego, czy ma 20 czy 60 lat. W magazynie najpierw pracowałam na „pikowaniu” – realizowałam zamówienia, czyli towar z regałów ściągałam do wózków. Potem trafiłam na dział wysyłkowy.
„Obóz pracy” – tak najczęściej piszą o firmie Polacy z Wielkiej Brytanii. Zgadzasz się z tym?
Obóz pracy, kołchoz – to wszystko prawda. Po pierwsze, jeśli chodzi o samą pracę, to panuje tam nieludzka kontrola wydajności. Trzeba wyrabiać normę, która z dnia na dzień jest podwyższana i której praktycznie nie da rady sprostać. Na „pikowaniu” wyglądało to tak, że dostawało się zamówienie na 200 pozycji, czyli 200 produktów, które musiałeś wrzucić do wózka w ciągu 20 minut. Ile to wychodzi? Kilka sekund na jeden produkt? Magazyn jest ogromny, więc samo przejechanie wózkiem z jednego końca na drugi zajmowało 20 minut, nie mówiąc już o znalezieniu produktu w bałaganie, który tam panuje. Czasem na półkach było coś, czego być nie powinno, więc trzeba było sprawdzać te rzeczy po kodach kreskowych.
Co jeśli nie dawałaś rady?
Pochodził pracownik agencyjny i mówił: „nie wyrabiasz się”, „masz trzy błędy, a w przyszłym tygodniu będą zwolnienia”. Ludzie biegali z tymi wózkami, nie wyrabiali na zakrętach, zabijali się po tym magazynie, najeżdżali sobie wzajemnie na nogi. Znam przypadki, że pracownicy rezygnowali ze swojej przerwy - a mieli godzinę w ciągu całego dnia - bo bali się odstawić zamówienie. Wiedzieli, że nikt nie weźmie poprawki na to, że byli na przerwie. Po prostu musieli wyrobić normę, więc chcieli trochę nadrobić.
Na rozmowy czy odpoczynek w alejkach między regałami chyba nie było czasu.
Pracownicy próbowali ze sobą rozmawiać, ale oczywiście w ukryciu, bo cały czas chodzili „superwajzerzy” i kiedy zobaczyli, że ktoś stoi, podchodzili i kazali podać swój numer. Bo nie posługiwaliśmy się imieniem i nazwiskiem, tylko numerem właśnie. W tym magazynie każdy jest tylko takim numerkiem. Dużo zależało od nastroju „superwajzera”. Jeśli był w dobrym, a wcześniej nie podpadłeś, to tylko mógł cię postraszyć. Jeśli nie, szedł do biura i za jakiś czas wywoływano konkretną osobę po numerze. Wtedy taki ktoś mógł dostać upomnienie albo nawet zostać zwolniony.
Za co jeszcze można było wylecieć?
Tak naprawdę nikt do końca nie wiedział. Rotacja była ogromna. Nawet osoby, które wyrabiały normę, nie mogły być pewne pracy. W trakcie przerwy przychodzili na stołówkę „agencyjni” i pokazywali na kartkach, że na pierwszej stronie są kody osób pierwszych w kolejce do zwolnienia. Kazali szukać swojego nazwiska. Były oczywiście masowe zwolnienia, ale zwolnionym można było zostać też np. za zbyt wczesne zeskanowanie linii papilarnych. Jeśli zmiana kończyła się o 22:30, to zeskanować linii nie mogłeś ani minuty wcześniej. Powodem wyrzucenia mógł być też opór przy kontroli osobistej albo przyjście do pracy w firmowych rzeczach.
Jak to w firmowych rzeczach?
Kiedy agencja przyjmuje do pracy, dostajesz długą listę rzeczy, których nie możesz wnosić. To był wykaz firm, których produkty znajdowały się w magazynie. Nawet jeśli miałeś paragon na swoje buty, a ich marka znajdowała się na liście, musiałeś kupić nowe. Wymyślali też jeszcze bardziej absurdalne przepisy, np. zakaz zakładania kapturów. Na hali było zimno, więc to okazało się dość uciążliwe.
Jak wyglądała kontrola osobista? Odbywała się codziennie?
Tak, tam dzień pracy kończy się w ten sposób, że pracownicy, a więc setki osób, ustawiają się w dwóch kolejkach: kobiety osobno, mężczyźni osobno. Wchodzi się do korytarza i trzeba się rozebrać do najcieńszej warstwy. Jak zaczynałam, to wystarczyło ściągnięcie bluzy i wyciągnięcie wszystkiego z kieszeni na tackę. Potem wymyślili, że trzeba podwinąć spodnie, pokazać gumkę od majtek, czasem ściągnąć buty. Takie kontrole trwały czasem ponad godzinę, bo sprawdzała jedna lub dwie osoby. Oczywiście nikt nam za ten dodatkowy czas nie płacił. Byłam świadkiem, jak starszej kobiecie kazano podnieść koszulkę. Ona powiedziała, że tego nie zrobi, bo ma blizny pooperacyjne, a obok stoją mężczyźni. Została odsunięta na bok i nie wiem dalej, jak to się potoczyło, ale na pewno nie pomyślnie dla niej. Generalnie w magazynie Sports Direct pracownik traktowany jest jak potencjalny złodziej.
Generalnie dziewczyny w ciąży, nawet bardzo zaawansowanej, to tam bardzo częsty widok. Traktuje się je praktycznie tak samo, jak innych pracowników. Kiedy te, które pracowały na wysyłce, poprosiły, by mogły siedzieć przy komputerach, na złość wywieszono ogłoszenie: „zakaz siedzenia”. Żadnej dodatkowej przerwy, żadnych wyróżnień. Jedyne ich uprawnienie jest takie, że w którymś momencie mogą starać się o przeniesienie z „pikingu” na wysyłkę.
Często zdarzają się tam wypadki, jakieś problemy zdrowotne?
Pogotowie przyjeżdżało wiele razy. Był okres grypowy, kiedy wszyscy przychodzili z gorączką i kilka osób zemdlało. Tam się piętnuje za branie chorobowych. Każdemu przysługuje możliwość wzięcia 3 „sicków” chyba na pół roku. Można zadzwonić i powiedzieć, że się nie przyjdzie z powodu choroby. Tyle że ten, kto weźmie, jest pierwszy na liście do zwolnienia. Bywały też wypadki z wózkami. Gdy otworzyli nową halę, na początku woziło się towar w niższych wózkach. Więc „superwajzerzy” wpadli na pomysł, by wkładać jeden na drugi i wiązać sznurkami. One potem spadały, a że były obładowane, to bywało, że kogoś przygniotły. Problemy zdrowotne mieli też starsi ludzie, bo często trzeba nosić ciężkie sprzęty, jak rowery czy worki treningowe. A i jeszcze dodam, że po wypadkach przełożeni każą pracownikowi podpisać papier, że to ich wina.
Można robić sobie dodatkowe przerwy na wyjście do toalety?
Teoretycznie masz do tego prawo, tyle że to wygląda tak, że wszędzie, nawet w toalecie są kamery. Jeśli masz np. problem żołądkowy, wychodzisz raz, drugi i trzeci, to automatycznie jesteś wzywany po numerku przez radiowęzeł. Pytają cię, dlaczego tak długo siedziałeś, dlaczego tak często wychodzisz. Za to też mogą być konsekwencje.
Jak wyglądały relacje między pracownikami?
Większość to Polacy. To główne miejsce zatrudnienia dla osób, które przyjeżdżają w te okolice i chcą się gdzieś zaczepić. Z Polakami pracuje się gorzej niż z innymi. Kablują jeden na drugiego, są dla siebie nieprzyjemni, rywalizują po trupach. Najgorsze są polskie „superwajzerki”. Jedna, Kinga, chodziła po dziale wysyłkowym i krzyczała „nie wyrabiasz się, dawaj, dawaj!”. Śmialiśmy się, że tylko bata jej brakuje i mogłaby w cyrku lwy trenować. Tylko żeby upodlić, zmieszać pracownika z błotem. Ludzie się jej bali.
Firma podsycała rywalizację między pracownikami?
Oficjalnie ogłoszono, że będzie nagroda pieniężna dla tego, kto doniesie, że inny pracownik coś ukradł. Na „pikowaniu” normą były awantury, bo wszyscy wydzierali sobie zamówienia. Zdarzało się tak, że podchodziłam do wózka, a ktoś mi go wyszarpywał, bo stwierdził, że był pierwszy. Najgorzej, kiedy było mało roboty i przyjeżdżało jedno zamówienie na 15 minut. Wszyscy się o nie zabijali, bo nie można było stać i nic nie robić. Przełożeni zresztą wymyślali różne absurdalne prace, kiedy akurat nie było ruchu. Dawali szpachelki i trzeba było taśmę zeskrobywać z podłogi. Albo trzeba było czarne worki na śmieci składać w kostkę.
Gdybyś jeszcze raz pojechała do Anglii, zatrudniłabyś się tam?
Jasne, że nie. Powiem tak: jest to praca dla osób, które jadą tam bez języka i nie mają na miejscu kogoś, kto pomoże. W Sports Direct można się zaczepić i zarobić coś na początek. Ale na dłuższą metę to już prawdziwy obóz przetrwania, który niszczy i zdrowie, i psychikę.