Marek H. z Nowego Sącza, zwany "Bożym Człowiekiem", od lat leczył chorych zalecając im odstawianie leków, zrywanie kontaktów z lekarzami, modlitwę, a nawet głodówkę. I mimo, że po jego ostatniej kuracji z wygłodzenia zmarła półroczna dziewczynka, może spać spokojnie, bo organy ścigania się nim nie interesują. Tak jak tysiącami innych szamanów - szarlatanów, którzy odciągają pacjentów od gabinetów lekarskich i na raka przepisują pestki moreli albo szemrane specyfiki za tysiące złotych. Jak długo jeszcze?
O Marku H. znów zrobiło się głośno, bo w kwietniu sąd nakazał aresztowanie dwojga rodziców zmarłej dziewczynki, którzy mieli pozostawać pod jego wpływem. Jak stwierdzili, kiedy dziecko miało trzy miesiące przestali chodzić z nią do lekarza, bo chcieli być "bliżej natury". Dlatego też stosowali "alternatywne" metody odżywiania, najprawdopodobniej polecane właśnie przez znanego w Nowym Sączu uzdrowiciela.
Szarlatan bez kary
Dlaczego "znów"? Bo "Boży Człowiek" to postać, o której cała Polska usłyszała po raz pierwszy już w 2007 roku. Fenomen niezwykłej popularności usług tego znachora badali m.in. dziennikarze polsatowskiej "Interwencji" oraz "Faktu". Co więcej, już wtedy pisano, że Marek H. był zamieszany w co najmniej jeden przypadek śmierci dziecka. Leczył 5-letniego Przemka, który miał chore nerki i zapalenie płuc. Matka dziecka odstawiła leki, co skończyło się śmiercią. "To Bóg kazał mi leczyć tego chłopca" – powiedział "Faktowi" znachor. W efekcie kobieta trafiła do więzienia, ale "Boży Człowiek" pozostał bezkarny. Prokuratura odmówiła wszczęcia postępowania, bo "nie udało się udowodnić, że komukolwiek zaszkodził".
Normalnie na miejscu byłoby tu pytanie: czy trzeba było kolejnej tragedii, by organy ścigania w końcu zajęły się szarlatanem? Ale nie jest, bo wiele wskazuje na to, że również sprawa zagłodzonej dziewczynki ujdzie Markowi H.. na sucho. "Dopiero po zgromadzeniu materiałów dotyczących jego osoby, podejmiemy decyzję, w jakiej roli procesowej zostanie przesłuchany" – poinformowała TVN24 prokuratura z Nowego Sącza. Tymczasem znachor zmienił miejsce zamieszkania i... wznowił działalność w jednej z miejscowości za miastem.
Nigdy "zamiast"
W Polsce działa około 100 tys. uzdrowicieli, bioterapeutów, zielarzy, białych magów, szamanów i reprezentantów innych specjalizacji. W ilu przypadkach ich działalność stwarza takie zagrożenie, jak u szarlatana z Nowego Sącza?
– To zdecydowana mniejszość. Zazwyczaj są to działania energetyczne, co do których można mieć wątpliwości, czy pomagają, ale powiedzieć trzeba jasno, że nie są w stanie zaszkodzić. Ja jestem zszokowany tym, jak masywna była ingerencja znachora z Nowego Sącza. Naprawdę nie spotkałem się w kraju z wieloma podobnymi przypadkami – komentuje w rozmowie z naTemat Przemysław Kossakowski, dziennikarz i podróżnik, który prowadzi w TTV cykl programów zajmujących się medycyną niekonwencjonalną.
Wodzenie rękami wzdłuż ciała chorego, nakładanie ich na bolące miejsca, muzykoterapia – takie metody mogą budzić zdziwienie i oburzać sceptyków, ale nie zagrażają zdrowiu. Według Kossakowskiego granicę, za którą zaczyna się niebezpieczna szarlataneria, wyznacza stosunek uzdrowiciela do konwencjonalnych metod leczenia. – Dla mnie sprawa jest prosta: jeśli niekonwencjonalna medycyna służy jako dopełnienie tradycyjnej i jej nie zastępuje, to wszystko jest w porządku. Gorzej, gdy tak jak w tym ostatnim przypadku ktoś namawia do porzucenia leczenia – ocenia.
Od pestek do lewatywy
Mimo, że dziennikarz twierdzi inaczej, m.in. w sieci jest sporo relacji pacjentów, którzy współpracę z różnej maści szamanami przypłacili zdrowiem. Co więcej, sami lekarze potwierdzają, że to rzeczywisty problem. – Sam spotkałem się z kilkoma takimi przypadkami. Znajoma zrezygnowała nawet z operacji, by pić wywary przygotowane przez szarlatana i znacznie się jej pogorszyło. Komuś innemu znachor zalecił uciskanie ciała oraz połykanie roślin podobnych do fasoli jako sposób na raka alternatywny dla chemioterapii – mówi nam dr Jerzy Giermek z Centrum Onkologii w Warszawie.
Z danych Kliniki Chemioterapii Centrum Onkologii w Krakowie wynika z kolei, że co siódmy chory na nowotwór najpierw próbuje leczenia niekonwencjonalnego, które opóźnia wizytę u specjalisty co najmniej o pół roku i zmniejsza szanse na wyleczenie. Znachorzy mają szeroką gamę sposobów. Zalecają np. pestki z moreli, lewatywę z kawy, dietę polegającą na spożywaniu 200 kilogramów warzyw miesięcznie oraz... przykładanie czosnku do nogi (potem w tym miejscu ma powstać bąbel, który trzeba przeciąć i na ranę przyłożyć cieciorkę). "Moja żona umarła na raka trzustki po siedmiu miesiącach stosowania tej metody" – napisał o kuracji czosnkowej na forum internetowym jeden z komentatorów.
Doświadczenie nie uczy
O tych metodach nie mówi się głośno, dopóki nie dojdzie do tragedii, takiej jak z udziałem znachora z Nowego Sącza. To samo tyczy się preparatów, głównie na bazie ziół, którymi leczą uzdrowiciele. Kilka lat temu do więzienia trafił Zygmunt B., 54-letni technik budowlany, który wytwarzał swoje leki w garażu, a za jedną porcję brał nawet tysiąc złotych. Trzymiesięczna kuracja kosztowała 90 tys. zł. Wszystko odbywało się w założonym przez niego Prywatnym Ośrodku Badawczym Organicznych Substancji Leczniczych i Zwalczania Chorób Nowotworowych.
"Era pseudomedycyny i uzdrowicieli-szarlatanów dobiega w Polsce końca?" – pytał w 2008 roku portal tvn24.pl, tuż po publikacji materiału o "lekarce", która sprzedawała niebezpieczne dla życia i zdrowia tabletki na odchudzanie. Minęło sześć lat i można powiedzieć, że ta era wciąż trwa.