Polscy kierowcy już masowo eksperymentują z wodorem w samochodach. Taki dopalacz nie ma certyfikatów bezpieczeństwa, ani świadectw homologacji, ale daje kopa i oszczędności. Eksperci przerażeni rynkiem garażowych instalacji.
Polski kierowca potrafi oszczędzać. Po boomie na samochodowe instalacje LPG Polska jest już jednym największych rynków na świecie. Teraz „gazownikom” wyrasta konkurent - samochodowe ogniwa wodorowe. Jeśli wierzyć zapewnieniom internetowych sprzedawców, instalując w samochodzie generator wodoru za 280 złotych można zaoszczędzić 25-30 procent spalanego paliwa.
Jak to działa? W samochodzie trzeba zainstalować urządzenie wielkości termosu. Na zasadzie hydrolizy z wody znajdującej się w generatorze HHO produkowany jest wodór. Gaz, rurką, odprowadzany jest do wlotu powietrza i kolektora ssącego, a stamtąd wraz z powietrzem do komory spalania. Wybuchowy wodór wzbogaca mieszankę – słowem bum jest większe. W zależności od sprawności silnika wzrasta moc i spada spalanie paliwa. Instalacja wodorowa wymaga jedynie dolewania wody destylowanej, a ta kosztuje grosze.
Jazda za prawie darmo
Tyle reklamy. Co najbardziej działa na wyobraźnię kierowców to fakt, że wodorem można podrasować samochody napędzane dieslami, które jak dotąd skutecznie opierały się zagazowaniu LPG. Zaś w przypadku aut zasilanych LPG, oszczędności na gazie mogą sięgać nawet 50 procent spalanego paliwa. Zależność na ogół jest taka, że im starszy silnik (przed 2002 rokiem), tym można osiągnąć najwyższe oszczędności w paliwie.
Opinie praktyków są podzielone. Istnieje spora grupa sympatyków technologii, którzy po zainstalowaniu generatorów HHO rzekomo zaoszczędzili kilka tysięcy złotych rocznie na paliwie. Jak Tomasz, przedsiębiorca z Warszawy, którego dostawczy peugeot partner spala teraz niecałe 4 litry oleju napędowego na 100 kilometrów.
– To działa, ale bywa uciążliwe. Dwa lata temu kupiłem dość prymitywną instalację, która jeszcze po wyłączeniu zapłonu produkowała bąbelki wodoru. Po zakończeniu jazdy podnosiłem więc klapę silnika i na wszelki wypadek przewietrzałem auto. Teraz można kupić udoskonalone instalacje z dodatkowym wyłącznikiem – opowiada w rozmowie z naTemat.
Przeciwnicy dowodzą, że sprawne instalacje wodorowe mają duże zapotrzebowanie na prąd z alternatora. Ten wydatek energii jest okupiony wyższym spalaniem paliwa. Diagności pukają się w czoło wiedząc plastikowe rury i ogrodowe złączki na wyposażeniu instalacji. – Taki samochód nie przejdzie badań technicznych. Urządzenia, które widziałem nie mają żadnych homologacji. Czyli nikt na poważnie nie sprawdził, czy nie zagrażają kierowcy, pasażerom i innym osobom – mówi diagnosta z Okręgowej Stacji badania Pojazdów w Warszawie.
Podaje przykład instalacji LPG, których producenci certyfikują wszystkie podzespoły, a zbiorniki mają zabezpieczenia anty-wybuchowe. Dodaje, że podobny boom sprzedażowy dotyczył wcześniej montowanych "na dziko" systemów nitro, albo chińskich reflektorów HID, udających ksenony, a faktyczne oślepiających innych kierowców. – W razie wypadku to kierowca i właściciel, a nie producent urządzeń, poniesie wszelkie konsekwencje – ostrzega ekspert.
Guru widzi spisek
A jednak użytkowników wodorowych ogniw przybywa. Szczególną popularnością cieszyły się w 2012 roku, kiedy ceny paliw doszły do 6 zł za litr. – Należy uwolnić ludzi od wysokich cen paliw. Ale koncerny robią swoje. Dlatego instalujcie i kręćcie filmy, że to wszystko działa! – nawołuje internetowy guru wodorowych instalacji Jerzy Adamski.
To sprzedawca z Allegro, który sam konstruuje urządzenia. Twierdzi, że istnieje światowy spisek blokujący rozwój technologii HHO. A jeden z pionierów jazdy na wodorze Stan Meyer został zabity. Inna sprawa, że wygląda całkiem przekonująco – pokazując motocykl, autobus czy quada wspomaganego wodorowymi ogniwami.